Jako filmoznawca, który oddał całe serce kinu, mógłbym powiedzieć za Edkiem z „Tanga” Sławomira Mrożka (nota bene wybitnej sztuki teatralnej), że zamiast owoców Melpomeny wolę kino. Ale zdarza mi się, od czasu do czasu, zajrzeć do świątyni teatru, bo przecież wiele teatr zawdzięcza kinu, nie tylko w charakterze dostarczyciela tematów (Orson Welles powiedział, że najbardziej wziętym scenarzystą filmowym był, jest i będzie William Szekspir), ale również jako dostarczyciel talentów aktorskich, reżyserskich, pisarskich. Artystów tworzących zarówno znakomity teatr, jak i równie świetne kino (choć takich, po prawdzie, jest niewielu – w Polsce umiał to np. Andrzej Wajda, wybitny reżyser filmowy, ale i teatralny. Kto widział Wajdowskie inscenizacje Dostojewskiego, realizowane na deskach Starego Teatru, jak legendarne „Biesy”, ten wie co mówię).
Polityka kontra estetyka
Teatr dziś, jak zawsze zresztą, trzyma rękę na pulsie współczesnego, również polskiego społeczeństwa, choć nazbyt często, niestety, zamiast uderzać w uniwersalny przekaz, zamienia się w upolitycznioną agorę. Szczęśliwie nie zawsze tak jest, o czym przekonać się można uczęszczając na spektakle zabrane w ramach Kieleckiego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego, którego trzecia edycja właśnie trwa. Z jednej więc strony przebija przez spektakle silne zaangażowanie ideowe, z drugiej jednak bywają spektakle, które choć zahaczają o kwestie polityczne, potrafią poruszyć kwestie wyrastające poza kwestię ideologiczne i zmusić do zastanowienia nad problemami najważniejszymi dla człowieka (a przy okazji i dla sztuki).
Z jednej więc strony mieliśmy ciekawe odczytanie polskiej klasyki literackiej (wzięte w ironiczny nawias „Nad Niemnem” z teatru w Lublinie), z drugiej, rezonujące ze współczesną, zantagonizowaną sytuacją społeczną, nie tylko w Polsce, sceniczną wersję bergmanowskiego filmu „Fanny i Aleksander”, czy rodzimej produkcji „Klątwa rodu Kennedy’ch”, gdzie ujmowano się głośno za prawami mniejszości (dziecięco-kobiecej), gnębionej przez łże-autorytety (męsko-władcze). Przy czym, co trzeba podkreślić, przy wszelkich „za” i „przeciw” wobec przesłań rzeczonych spektakli, docenić trzeba ich najwyższy poziom artystyczny, dzięki któremu ich przekaz brzmi wyraźnie i doniośle (i dlatego można się z nimi zgadzać, bądź nie – jak kto woli).
Eksperymentalne morderstwo
Ale najciekawszym, a przy okazji najbardziej kontrowersyjnym spektaklem, jaki dane nam było widzieć podczas przeglądu był… musical. Prosto z Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury, specjalizującego się w lekkich operetkach i teatrach dla dzieci, przyjechał do Kielc spektakl „Thrill me. Historia Leopolda i Loeba”, będący wersją Off-Broadwayowskiego spektaklu z lat 90., autorstwa Stephena Dolginoffa, który wystawiany był prawie na całym świecie (ostatnio w Korei). Rzecz po prostu wstrząsająca (mimo, a może właśnie, przez swą lekką formę), nad którą warto przystanąć.
O czym jest spektakl „Thrill me. Historia Leopolda i Loeba”? / Fot. Wiktor Taszłow
Czego bowiem dotyczył ów musical? Otóż dotyczył on jednej z najbardziej przerażających zbrodni, jaka dokonała się w XX wieku, za przyczyną dwóch wybitnie inteligentnych, pochodzących z amerykańskiej elity studentów prawa: Nathana Leopolda i Richarda Loeba, których homoseksualna namiętność, ale i fascynacja filozofią Nietzschego (zwłaszcza jego koncepcją Nadczłowieka), popchnęła do dokonania makabrycznego zabójstwa na 14-letnim chłopcu Bobbym Franksie. Mordercy zadźgali go za pomocą dłuta, po czym oblali ciało kwasem, by pozostało nierozpoznane. Mord, który miał udowodnić wyższość Leopolda i Loeba – Nadludzi – beznamiętnie pozbawiających życia przypadkowego człowieka, w akcie tzw. zbrodni doskonałej, został wykryty przez przypadek. Leopold, który zajmował się pozbyciem się ciała, pozostawił na miejscu zbrodni swoje okulary, z niezwykle rzadkimi oprawkami. Wykorzystując ten trop policja trafiła na ślad przestępców. Równie głośna zbrodnia doczekała się równie głośnego procesu, podczas którego prokurator żądał dla morderców kary śmierci. Ale przebogaci rodzice obu podsądnych, reprezentujący chicagowskie elity finansowe, wynajęli jednego z najwybitniejszych adwokatów tamtego czasu – Clarence’a Darrowa – by ten wyciągnął chłopców (obaj mordercy, w chwili dokonywania zbrodni, nie przekroczyli jeszcze dwudziestki) spod szafotu. Prawnik ten (legenda głosi, że wziął za proces milion dolarów, w rzeczywistości zgarnął około połowę tej sumy) dokonał niemożliwego. Spowodował on zamianę kary śmierci, na dożywotnie więzienie, przy okazji zamieniając rozprawę dwóch morderców, w płomienny przewód wymierzony w bezduszny system sądowniczy, dopuszczający zastosowanie kary śmierci wobec przestępców. Prawnik przedstawił oskarżonych jako… ofiary braku właściwej opieki rodzicielskiej. Leopold przesiedział długie lata w więzieniu, i nawet wyszedł, by po zwolnieniu zająć się pracą na rzecz poprawy warunków bytowych więźniów. Loeb skończył marnie – zadźgany przez współwięźnia pod prysznicem.
Filmowy temat
Sprawa Leopolda i Loeba jest tak złożona i wielowymiarowa, że w zasadzie nikt jej do końca nie przeniknął. Nawet sam Leopold, który napisał książkę autobiograficzną, pełną jednak niedopowiedzeń i przemilczeń. Książka ta stała się – jakżeby inaczej – podstawą filmu fabularnego pt. „Bez emocji”, wyreżyserowanego przez Richarda Flaischera w 1959 r., z Orsonem Wellesem w roli Darrowa. Nie był to jedyny film ukazujący tę bulwersującą sprawę. Do najsłynniejszych należy rzecz jasna słynny „Sznur”, z 1948 r., w reżyserii Alfreda Hitchcocka, zrealizowany na jednym ujęciu kamery (w rzeczywistości było tych ujęć kilkanaście, ale umiejętnie sklejonych za pomocą niewidocznego montażu). Ostatnim, jak dotychczas, hollywoodzkim filmem wykorzystującym sprawę Leopolda i Leoba był thriller z 2002 r., w reżyserii Barbeta Schroedera, z Sandrą Bullock pt. „Śmiertelna wyliczanka”. W roli mordercy-manipulatora wystąpił Ryan Gosling, zaś jego partnera w zbrodni zagrał Michael Pitt – gwiazda amerykańskiej wersji thrillera „Funny Games”, Michaela Haneke, z 2007 r. również inspirowanego rzeczoną sprawą morderstwa. Wszystkie te film prezentują różne interpretacje historii Leopolda i Loeba, podkreślając przede wszystkim motyw morderstwa pojmowanego przez zabójców jako forma eksperymentu oraz kwestie związku obu morderców, opartego na manipulacji, w którym akty przemocy (wcześniej mężczyźni dokonywali kradzieży i podpaleń) miały niejako intensyfikować ich związek oparty na miłości i nienawiści.
Zaśpiewaj mi o zbrodni
Wszystko to odnajdujemy w musicalu „Thrill me. Historia Leopolda i Loeba”, który pod względem formalnym jest małym majstersztykiem, po mistrzowsku wyreżyserowanym, zaśpiewanym, zagranym i zwizualizowanym (teatr muzyczny w Polsce, pod względem umiejętności aktorsko-wokalnych i inscenizacyjnych artystów doszlusowuje szybko do zachodnich standardów). A jednak, kiedy oglądałem ten niechybnie zajmujący teatralno-muzyczny kawałek, zacząłem czuć mdłości, jak – nie przymierzając – Alex De Large – bohater niezapomnianej „Mechanicznej pomarańczy” (1971) Stanleya Kubricka (też poruszającej temat przemocy), kiedy ów zostaje poddany tzw. Eksperymentowi Lodovika – unieruchomiony, zmuszony jest oglądać sceny gwałtu i przemocy ubarwione klasyczną muzyką Beethovena. Owe mdłości wynikały z prostego faktu – oto historię dwóch zwyrodnialców, dopuszczających się odrażającej zbrodni, ukazano w formie melodramatycznego musicalu.
Czy musical nie sięgał już po tematy poważne, żeby nie powiedzieć tragiczne? Oczywiście, że tak / Fot. Wiktor Taszłow
„Kabaret” przeniesiony na kinowy ekran przez Boba Fossa, to przecież musical o rodzącym się nazizmie w III Rzeszy, a „Tańcząc w ciemności”, filmowy anty-musical Larsa von Triera, z Björk w roli głównej, zderza utopijność musicalu z brutalną prozą życia, ukazując w finale dzieła egzekucję niewinnej bohaterki. Ale w przypadku „Thrill me”, słodka, musicalowa muzyka, wyśpiewywana przez sceniczne odpowiedniki Leopolda i Loeba powoduje, że nagle, z pokręconych morderców niewinnego dziecka zadźganego dłutem, bohaterowie, zamieniają się w pełnych pasji kochanków, których miłość płonie tak potężnym ogniem, że strawić musi on wszystko, łącznie z małym chłopcem, nawet niewystępującym (choćby symbolicznie) w spektaklu (co zresztą zauważyli uważni uczestnicy dyskusji, odbywającej się po teatralnym przedstawieniu). Rzecz jasna były już w historii musicalu przedstawienia o seryjnych mordercach. Od lat hitem angielskich i amerykańskich scen muzycznych jest słynny Sweeney Tod – golibroda podrzynający gardła wrednym burżujom i przerabiający ich na paszteciki. Ale jest to makabreska, przy tym bohater – sam zły, zarzyna jeszcze gorszych. W przypadku „Thrill me”, Leopold i Loeb to postaci, w żadnym razie groteskowe, a wręcz przeciwnie, boleśnie koszmarne, z których – dzięki zmiękczającej negatywny efekt efektownej muzyce, czyni się romantycznych bohaterów, spalających się w ogniu swych namiętności, i zabijających w imię swej miłości.
Czy więc zatem „Thrill me. Historia Leopolda i Loeba” to sztuka amoralna, nihilistyczna, musicalowym lukrem przykrywająca okrutną zbrodnię, pochłoniętą przez miłosną pasję morderców zamienionych na kochanków? Dla mnie tak, choć byli na sali widzowie, dla których owa lekka forma właśnie uwypukliła grozę samej zbrodni – cóż nie o samą zbrodnię przecież tutaj chodzi, a o, rzekłbym, całokształt historii. Czy więc rzeczy takie jak „Thrill me. Historia Leopolda i Loeba” nie powinny być wystawiane? Na to pytanie nie mam jednoznacznej odpowiedzi, choć ostatecznie powiedziałbym, że nie. Bo przecież sztuka jest przede wszystkim jak barometr, który mierzy temperaturę otoczenia. Ale jeśli zło staje się dobrem, a zbrodnia wyrazem (zrozumiałej) namiętności i śpiewa się o tym wesołe piosenki, (a to, co pokazuje barometr odczytuje się na opak) to – jak rzekł jeden z braci Karamazow – z tym światem dzieje się jednak coś naprawdę niedobrego…