Gorące uczucie do własnej małej ojczyzny nie jest zjawiskiem niebywałym. Rzadsza jest już umiejętność dania temu uczuciu niepospolitego wyrazu. Mieszkańcy Świętokrzyskiego mają szczęście, bo ich nauczycielami w tej materii byli Rej, Kochanowski, Żeromski i Gajzler.
Wiek XX, szczególnie ten doświadczony koszmarem drugiej wojny światowej i totalitaryzmu, skutecznie nauczył ludzi dystansu do siebie i wszystkiego wokół. Oznaki wrażliwości, porywy gorącego serca, dostały w tym czasie łatkę naiwności i „taniego sentymentalizmu”, który przystoi ludziom niewyrobionym, a w twórczości literackiej – epigonom niegdysiejszych tytanów pióra.
O, ironio!
Znana doskonale romantykom ironia, w ubiegłym stuleciu stała się sposobem na wszystko, a groteskowy rechot opanował zbiorową wyobraźnię. Ironiczny dystans pełnił też funkcję obronną, niczym szczepionka chronił przed brutalnym intruzem to, co w nas najbardziej delikatne i bezbronne. Taką sferą jest z pewnością, z natury bliski człowiekowi, kraj lat dziecinnych, który z wiekiem obrasta w fantastyczne wspomnienia, jest idealizowany i stanowi kapitał pomagający przetrwać w najtrudniejszych chwilach. W minionym wieku i ów kraj, mała ojczyzna, został dość skutecznie zepchnięty w rejony wstydu i staroświeckiego, niemodnego „mazania się”.
Co z tego, że uczniowie w szkole za Mickiewiczem powtarzali inwokację i dalsze wersety „Pana Tadeusza”, tak przepełnione miłością do utraconej ojczyzny z jej tradycjami, bujnością przyrody, „kwieciem rozmaitem”, lasami pełnymi grzybów, skoro „za rogiem” czyhał Gombrowicz ze swoim podejrzliwym stosunkiem do wszelkich porywów serca i zachwytów nad tym co swojskie.
Gombrowiczem, Mrożkiem albo Pilchem zaczęli mówić nawet Ci, którzy ich nigdy nie czytali, a pozostali, którzy woleli mówić Kochanowskim, Sienkiewiczem albo Żeromskim, zostali obdarzeni łatką staroświeckich.
Na szczęście to już minęło. Dziś nasi narodowi prześmiewcy mają (o ironio!) miano klasyków i są przedmiotem zajęć z języka polskiego. Nikt im nie odbiera zasług, ale też nikt nie może skutecznie powstrzymać ucznia, który wykrzyknie o Gombowiczu: „Jak mnie ma zachwycać, skoro mnie nie zachwyca” (przypominam – podobne zdanie o Słowackim, który „wielkim poetą był” mówi uczeń podczas lekcji w „Ferdydurke”). Na szczęście też nie udał się wirtualny przemiał tych, którzy potrafili ubrać w słowo nasze naturalne zachwyty nad tym, co bliskie, swojskie, nasze. Do takich twórców należy niewątpliwie Jan Gajzler.
Jan Gajzler w latach szkolnych / Fot. Franciszek Gładysz, źródło: Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Kielcach
Świętokrzyska kraina tytanów
Urodzony na początku ostatniej dekady XIX wieku Gajzler nie jest autorem zapomnianym. Ma swój biogram w Wikipedii, dwukrotnie, wiele dziesiątek lat po jego śmierci, wydano wiersze (prawie) zebrane, a na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego powstała nawet praca magisterska, której tematem jest bibliografia poety. Należy do tego niewielkiego grona “wybrańców”, których pamięci poświęcono wystawę i sesję tematyczną. Gdy jednak przyjrzymy się nieco bliżej obecności niestrudzonego piewcy świętokrzyskiej ziemi, ukaże się nam ciekawy obraz – poety owszem, chętnie wspominanego, „dostarczyciela” cytatów, tak dobrze zdobiących rozmaite okazjonalne wypowiedzi i publikacje, ale też traktowanego przez spore grono wyrobionych literacko odbiorców protekcjonalnie. Podkreślają, iż owszem, Gajzler kochał swoją ziemię, ale wyraz tej miłości był dosyć nieporadny, żeby nie powiedzieć wtórny. Czy mają rację?
Żeby na to pytanie odpowiedzieć, warto sięgnąć do źródeł fenomenu autora „Ziemi urocznej”, przyjrzeć się jego twórczości na szerszym tle i spróbować ustalić, bez uprzedzeń i gotowych formuł, stan faktyczny. Zadanie to przekracza rozmiary weekendowego felietonu. Dlatego przyjmuję rolę harcownika, który w dziedzinie wojskowości oznaczał zawadiakę, który zaczepiając wroga, rozpoczynał właściwy bój. A wrogiem w potyczce, którą rozpoczynam, w walce o dobre imię Jana Gajzlera, jest stereotyp.
Terytorialne i historyczne tło, na którym pojawia się twórczość naszego bohatera, jest imponujące.
To przecież na tej, świętokrzyskiej ziemi, mieszkał ojciec mowy polskiej Mikołaj Rej z Nagłowic, twórca, o którym każde dziecko w Polsce wie, że oświadczył z dumą całemu światu, za nic mając tych, którzy z racji bariery językowej go nie zrozumieją: „A niechaj narodowie, wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”. Przy okazji wspomnienia Reja warto dodać, że jego twórcza zasługa nie sprowadza się do jednego zdania, a autor „Żywota człowieka poczciwego”, przyćmiony przez geniusz następującego po nim Mistrza Jana z Czarnolasu, czeka na ponowne odkrycie.
Jan Kochanowski, to drugi ojciec albo pradziad Jana Gajzlera i każdego, kto posługuje się polskim językiem literackim. To jemu zawdzięczamy rewolucję kopernikańską w polskiej literaturze. Tworząc jednocześnie w języku łacińskim i po polsku, nobilitował nasz język ojczysty, dał dowód, że posługując się nim, można w każdej, nawet najbardziej subtelnej kwestii, odpowiednie dać rzeczy słowo. Obywatel i bywalec świata, królewski sekretarz, nie zapominał o tym, co najbliższe: jego czarnoleska lipa jest chyba jednym z najwyżej notowanych okazów w rankingu wszechczasów.
Synem świętokrzyskiej ziemi jest też, rzecz jasna, Stefan Żeromski, ukochany pisarz Jana Gajzlera. Znany z nieprzeciętnych słowotwórczych zdolności pisarz za swój wkład do polskiej mowy literackiej bywa dziś przez niektórych salonowych mędrków zupełnie niesłusznie spychany do lamusa. Ganią go za wywiedzione z czasów Młodej Polski wielosłowie, kwiecisty język, twierdzą, że Żeromskiego nie da się dziś czytać inaczej niż z poczucia obowiązku lub pod szkolnym przymusem. Jeżeli takie słowa wypowiadają byłe dzieci, które do przedszkola miały pod górkę i łowcy salonowych trendów, to pół biedy. Gorzej, że niemądre frazesy na temat Żeromskiego wprowadzają w publiczny obieg również osoby, które chciałyby pełnić rolę autorytetów. To znowu rzecz na osobny esej albo monografię, a nam spieszno do Gajzlera.
Nasz bohater z pewnością budował swój literacki dom z niejednej cegły, która nosiła znamię Żeromskiego. Zauroczył się żarem uczuć, które buchały z tekstów Mistrza, jego zachwyt budziły opisy puszczy jodłowej, świętokrzyskich gór i miłość do tego co bliskie, pozornie błahe, a przecież najważniejsze, bo świadczące o miłości do ziemi ojców – ojczyzny.
Urodzony trzynaście lat przed innym synem świętokrzyskiej ziemi, Witoldem Gombrowiczem, nasz bohater nie mógł w młodości czytać jego tekstów, a i po literackim debiucie autora „Pamiętnika z okresu dojrzewania”, nie miał chyba z jego twórczością kontaktu. Nawet jednak, gdyby to fizycznie było możliwe, nie sądzę, by z obranej drogi literackiej sprowadziły go Gombrowiczowskie próby zastąpienia ojczyzny „synczyzną”, a także szarże młodszego kolegi po piórze na romantyków i ich sposób literackiego wyrazu. Jeśli dojrzały w wolnej Polsce Gombrowicz z ojczyzny całe życie się wyzwalał, to Gajzler nieustannie ku niej zmierzał – najpierw jako syn będącej pod zaborami Polski, później ten, który z ziemią leżącą u stóp Świętego Krzyża wiązał najlepszą cząstkę siebie i wspomnienie utraconej krainy marzeń dziecięcych.
Jan Gajzler w wieku dojrzałym / Fot. Franciszek Gładysz, źródło: Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Kielcach
Ach, ma ziemio, jakaś cudna…
Czytając wiersze Gajzlera trudno nie przyznać, że był pogrobowcem polskiego modernizmu, a za jego pośrednictwem również romantyzmu. Stosował sprawdzone przez poprzedników sposoby budowania wiersza, tropy literackie, nie bał się rymu, rytmu i poetyckich uniesień. Czy z tego jednak wynika, że był epigonem Młodej Polski? Nie sądzę. Koronnym argumentem jest tu adekwatność zastosowanych środków do zamierzonych celów, autentyczne źródło inspiracji i niezwykła siła poetyckiego obrazowania, która sprawia, że wciąż żyje w naszej wyobraźni. Czasem zupełnie nieświadomie. „gajzlery uczuć”, które płyną z tej poezji są tak potężne i sugestywne, że bardziej lub mniej świadomie spoglądamy na naszą małą ojczyznę korzystając z wytrzymującej, jak się okazuje wbrew malkontentom, optyki poety z Suchedniowa. Świętokrzyski „pagór”, który stał się najważniejszym motywem wielkiego fotografika, a również i poety Pawła Pierścińskiego (tytuł „Pagór” ma tomik jego wierszy, który jest znakomitym literackim autokomentarzem artysty), został tak nazwany w wierszu Gajzlera „Ziemia uroczna”, a teraz jest powszechnie używanym słowem określającym wyjątkowość otaczającego nas krajobrazu:
[…] Nad wsiami świętokrzyskie, niebieskie pagóry
odwieczna nieodmienna tej ziemi wymowa…
kłębią się nad praborem granatowe chmury,
surową klechdą wieków puszcza tchnie jodłowa.
Trudno znaleźć mocniejszy od powyższego przykład wpływu jednego człowieka na zbiorową wyobraźnię, ale w przypadku naszego bohatera jest to możliwe. Wyśpiewywane na niemal każdej lokalnej imprezie słowa o „cudowności” świętokrzyskiego albo innego, w zależności od potrzeb, regionu, czy miejsca, według dużego prawdopodobieństwa mają źródło w jego twórczości. By to dowieść, należałoby przeprowadzić rzetelne językoznawcze badania, jednak tropy są dość wyraźne. Przyglądać zacząłem się im przed laty, gdy znając już osławioną pieśń „Świętokrzyskie jakie cudne”, pojechałem na Mazury, gdzie podczas regionalnego pikniku panie przebrane w regionalne stroje odśpiewały na tę samą melodię, z podobnymi słowami, pieśń „Ach Mazury, jakie cudne…”. Jak się później okazało, cudowność tego, co nasze wychwalają z wykorzystaniem tej samej pieśni ludzie w całej Polsce, śpiewając między innymi: „Hej Kujawy (lub odpowiednio – Mazowsze, Bieszczady, Działdowo), jakie cudne”, „Ach lubelskie (Podlasie, Roztocze, zamojskie), jakie…”, „Radoszyce…”, „Zakopane…”, „Baranowo…”, „Krasnostawskie…”, „Biłgorajskie…”. Pod słowami tej pieśni, lekko do potrzeb modyfikowanymi, podpisuje się wielu autorów, ale drogi prowadzą do ziemi świętokrzyskiej. To tutaj najprawdopodobniej powstał jej pierwotny tekst, w którym oprócz ogólnikowych zachwytów nad pięknem tej ziemi, zawarte jest konkretne odniesienie do niej i jej piewcy – Żeromskiego.
Bezpośrednim inspiratorem jest jednak w moim przekonaniu właśnie Jan Gajzler, który w wierszu „Do przyjaciół moich” pisał:
[…] Choć los nas rzucił w krwawych lat zamiecie
I porozdzielał nasze serca bliskie
Jedno nas łączy na szerokim świecie
Śni nam się wszystkim cudne Świętokrzyskie!”
Siła Gajzlera
To, co przesądza o oryginalności, prawdzie i sile słowa Gajzlera, doskonale opisał inny wielce zasłużony dla regionu człowiek, Stanisław Barański. W fascynującym, erudycyjnym tekście „Przyroda Gór Świętokrzyskich w poezji Jana Gajzlera”, wygłoszonym nad grobem pisarza w Suchedniowie, zwrócił uwagę na obecność konkretu w tych wierszach. Nasz bohater nie pisze o jakiejś roślinie, jakimś drzewie, jakimś zwierzęciu, jakimś miejscu, ale o konkretnych gatunkach roślin i zwierząt, a także okazach przyrody nieożywionej, które spotkamy na naszej ziemi. Dodajmy, gdy tułając się po Polsce, tracąc i zyskując na powrót miłość swojego życia, popadając w biedę i alkoholizm, pisał pełne tęsknoty wiersze, miały one właśnie dlatego taką moc, że nazywały najprawdziwsze uczucia i dotykały tego, co w jego sercu pozostało na zawsze. Teraz my, czasem zupełnie tego nieświadomi, wyrzucamy w chwilach uniesienia „gajzlery uczuć” i potrafimy je ubrać w konkretne słowa, bo kiedyś żył ktoś taki, kto nas tego nauczył. Mam nadzieję, że już niedługo powstanie krytyczne wydanie całej zachowanej spuścizny poety z Suchedniowa, wraz z gawędami, tekstami krytycznymi, a także zachowanymi akwarelami jego autorstwa. W tym wydaniu powinno się znaleźć też słowo o inspiracjach, których źródłem był Jan Gajzler. Człowiek, który nauczył nas patrzyć na piękno małej ojczyzny.
Jan Gajzler (z prawej) z przyjacielem Janem Łukasiewiczem. Zdjęcie z 1914 roku / źródło: Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Kielcach