Ratownicy medyczni apelują do wszystkich, którzy wzywają pogotowie, by mówić prawdę o stanie swojego zdrowia, nie zatajać faktów, szczególnie w sytuacji rozprzestrzeniania się koronawirusa – powiedział PAP Piotr Dymon, szef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Ratowników Medycznych (OZZRM).
Jego zdaniem kłamstwo naraża na niebezpieczeństwo nie tylko ratowników, ale też pracowników SOR oraz Izb Przyjęć, a w ciągu 2-3 tygodni może doprowadzić do paraliżu pogotowia, braku dostępnych Zespołów Ratownictwa Medycznego (ZRM) dla osób w stanie zagrożenia życia. Aby ludziom to uświadomić ruszyła akcja w mediach społecznościowych #NieKłamMedyka.
– Podstawa to nie oszukiwać dyspozytora i zespołu, który jest na miejscu u pacjenta. Być szczerym w rozmowie z personelem Szpitalnego Oddziału Ratunkowego (SOR) czy Izby Przyjęć (IP). Ludzie kłamią na potęgę – powiedział.
Ostrzegł, że system ratownictwa może za 2-3 tygodnie przestać istnieć, jeśli ludzie zatajać będą istotne informacje.
– Stanie się tak, że nie będzie miał kto zastąpić zespołów, które poddawane są kwarantannie. Mówimy od trzech, czterech lat, że ratowników brakuje. Według danych w Polsce mamy około 25 tys. ratowników, z czego 13-14 tys. pracuje w ratownictwie, pozostali w SOR, IP, oddziałach szpitalnych, transportach sanitarnych i medycznych – wytłumaczył.
Dodał, że osoby dzwoniące po pomoc bardzo często zatajają fakt, że były zagranicą, miały kontakt z osobą zarażoną koronawirusem lub przebywają w kwarantannie domowej. Prowadzi to do tego, że personel musi poddawać się izolacji i badaniom, czyli jest wyłączony przez co najmniej kilka godzin (w większości przypadków oczekiwanie na wyniki trwa tyle samo, jak u pacjentów niebędących personelem medycznym). Nie może wtedy ratować życia osobom naprawdę tego potrzebującym.
– Kończy się to tym, że zespół, który przyjeżdża do pacjenta czy SOR z całym personelem, jest wyłączany z działania, bo musi się odkażać. To powoduje, że nie ma komu zabezpieczać osób, których życie jest faktycznie zagrożone – wyjaśnił.
Zauważył też, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że zarażenie koronawirusem lub podejrzenie o to nie jest stanem zagrożenia życia w tym momencie, tylko czymś, co może dopiero w przyszłości nastąpić, choć oczywiście nie musi. Wymuszają one na pogotowiu przyjazd. Obecnie stało się to nagminne, bowiem mamy do czynienia z sytuacją, gdy ograniczone zostały przyjęcia pacjentów u lekarzy rodzinnych czy w placówkach świadczących opiekę nocną.
– Ludzie wymuszają przyjazd pogotowia, bo większość przychodni w tej chwili nie działa normalnie. Są konsultacje telefoniczne. Opieka nocna nie przyjmuje pacjentów, jeśli mają podwyższoną temperaturę. Większość zleceń teraz dotyczy właśnie takich przypadków – wyjaśnił ratownik.
Opisał też sytuację, która zdarza się w tej chwili bardzo często. Osoby zgłaszają dyspozytorowi duszności lub to, że ktoś stracił przytomność, a gdy przyjeżdża zespół pogotowia, okazuje się, że to tylko zwykły kaszel i niewielka temperatura. Często też wystarczy poinstruować „przez drzwi” osobę, u której nie ma zagrożenia życia, jak ma postępować w przypadku podejrzenia choroby. Może zadzwonić do sanepidu, na całodobową infolinię NFZ i wtedy zostanie pobrany od niej wymaz z gardła, by stwierdzić, czy jest zakażona. Nie musi wzywać od razu pogotowia.
– W wielu przypadkach nie jest to stan zagrożenia życia. Na miejscu często okazuje się, że osoba wzywająca miała faktycznie kontakt z kimś chorym. W takim przypadku zespół ratowników jest wyłączony z pracy na kilka godzin – powiedział.
Zdaniem Dymona, główną przyczyną zatajania informacji przez wzywających pomoc może być strach przed tym, że takie osoby trafią do szpitala zakaźnego albo będą musiały pozostać w kwarantannie domowej. „Kryć się za tym lękiem – jak mówił dalej – mogą również przyczyny ekonomiczne. Szczególnie to widać w przypadku osób, które prowadzą działalność gospodarczą. Z dnia na dzień tracą źródło utrzymania i zostają z niczym. Problem utraty dochodów dotyczy też dużej liczby personelu medycznego. Brak aktualnie jasnych przepisów, które mówią o ich zabezpieczeniu finansowym w sytuacji kwarantanny lub hospitalizacji z powodu COVID-19”.
Pytany o to, czy ratownicy dysponują odpowiednimi środkami ochrony osobistej, powiedział, że „zostało to trochę zaniedbane”.
– Aktualnie duże dostawy zestawów ochronnych otrzymują szpitale jednoimienne. Wydaje się, że zapomniano o Zespołach Ratownictwa Medycznego i personelu SOR, IP, transportów – powiedział.
Zaznaczył, że są takie miejsca, gdzie ich brakuje, a mimo to dyrekcja zmusza zespoły do wyjazdu, co nie jest zgodne z prawem i z zasadą: „ratuj tak, aby nie być ratowanym”.
– Jeśli zespół będzie miał, krótko mówiąc, nieszczęście wyjechać do pacjenta z podejrzeniem zarażenia np. sześć razy, to czasem zużyje na cały zespół 18 takich pakietów. To kolosalna liczba. Zastanawiamy się, jak te braki będą uzupełnione, tym bardziej, że liczba zarażonych będzie wzrastać – powiedział.
Dodał, że ratownicy zabezpieczają się tylko w przypadku zgłoszenia, gdy istnieje faktyczne zagrożenie styczności z osobą chorą. Wiele zespołów ratownictwa medycznego dzwoni też do zgłaszającego, by dopytać o szczegóły, jeśli ma jakieś wątpliwości. Większość dysponentów wdrożyła obowiązek używania masek ochronnych na każdym zleceniu wyjazdu.
– Czasem okazuje się, że taka osoba przekaże w końcu informacje, że miała kontakt z chorobą, więc zespół ma szanse się odpowiednio przygotować – powiedział.
Dodał, że od czasu ogłoszenia stanu epidemicznego w Polsce, czyli od soboty, spadła liczba wyjazdów nie będących stanem nagłym, ale zwiększyła do przypadków związanych z podejrzeniem zarażenia koronawirusem.
Dymon zwrócił też uwagę na jeden problem dotyczący decyzyjności wysyłania ekip, które są przeznaczone do transportu ludzi z podejrzeniem choroby.
– Nie wiadomo do końca, kto ma zdecydować o wysłaniu takiej karetki. Czy ma to być sanepid, lekarz oddziału zakaźnego czy koordynator wojewódzki? Czy ma nią być przewożony tylko zarażony pacjent, czy też ten z podejrzeniem zarażenia? Myślę, że w najbliższych dniach takie zasady powinny być dopracowane, by było wiadomo do czego te karetki służą – powiedział.
Przewodniczący OZZRM zaznaczył też, że te specjalnie przygotowane karetki wykorzystywane są również do pobierania wymazów od osób podejrzanych o zakażenie wirusem.
– Te karetki zakaźne to czasem są samochody osobowe przystosowane do przewozu osób z podejrzeniem, bo najczęściej są to osoby mobilne. Jeśli jest to pacjent, który ma być tylko przetransportowany, to często jest to jednoosobowy zespół. Tylko odpowiednio zabezpieczony kierowca i samochód – wyjaśnił.
Dodatkowo w niektórych stacjach pogotowia do dyspozycji ratowników są też karetki z kapsułami ratunkowymi, ale tych jest znacznie mniej, a o zakupie decydował dyrektor w zależności często od środków jakimi dysponował. Wytłumaczył, że służą one głównie do przewozu chorych z oddziału zakaźnego na oddział zakaźny.