To była z pewnością jedna z najbardziej niezwykłych nocy, w których dane mi było relacjonować dla Państwa wydarzenia. Choć szczerze mówiąc, jeśli chodzi o rezultat nie do końca zaskakująca.
Rok temu, kiedy rozmawiałem w Houston w Teksasie o fenomenie Donalda Trumpa, który przebojem wdzierał się na amerykańską scenę polityczną, eliminując po kolei znacznie bardziej doświadczonych konkurentów z Partii Republikańskiej, traktowano go jako odpowiedź na znudzenie dotychczasowy stylem uprawiania polityki i co najwyżej sezonową ciekawostkę. Taką jak chociażby lekarz neurochirurg Ben Carson, który przez kilka miesięcy prowadził w sondażach poprzedzających proces prawyborów, czyli ten moment, kiedy obie największe partie – Demokraci i Republikanie wybierają swoich kandydatów.
Wśród Republikanów, którzy posiadali co prawda większość w Izbie Reprezentantów i w Senacie, ale dwukrotnie przegrywali walkę o Biały Dom pojawiło się wówczas siedemnaścioro chętnych, między innymi właśnie czarnoskóry lekarz z Detroit. Miał być skutecznym antidotum na Baracka Obamę i jego sztandarową reformę czyli Obamacare. Ale jednak się znudził, podobnie jak paru innych, w tym stawiany jako faworyt Jeb Bush, syn byłego prezydenta Georga i brat także sprawującego tę funkcję Georga W.. Media, także w Polsce szykowały się do interesującej konfrontacji dwóch klanów, które zawładnęły amerykańską sceną polityczną – Bushów u Republikanów i Clintonów u Demokratów. Tak jakby zapomniano, że najbardziej ugruntowana demokracja na świecie powinna opierać się przede wszystkim na ludziach.
Trump oparł się właśnie na nich bezpośrednio. Wbrew własnej partii, wbrew całemu waszyngtońskiemu establishmentowi, choć nie do końca wbrew mediom. To one, ale nie polityczne poważne tytuły, lecz czasopisma opisujące raczej pop kulturę jak Hollywood Reporter czy Rolling Stone zrobiły z niego prawdziwą gwiazdę, która przyciąga do siebie i zapełnia stadiony tłumem zawiedzionych Amerykanów. Komentatorzy twierdzili wówczas, że Trump to element sezonu ogórkowego, a kiedy przyjdzie odpowiedni czas zabawa się skończy, a na ring wkroczą poważni kandydaci.
Trump nie potraktował jednak tego jako zabawy i fanaberii bardzo bogatego mężczyzny, który postanowił sprawdzić się w nowym biznesie. Uwierzył najpierw sam w siebie, a później sprawił, że uwierzyły w niego miliony Amerykanów – tych, jak ich się nieco pogardliwie określa niedokształconych mężczyzn ze środka amerykańskiego kontynentu – nieufnych wobec świata, narzekających na imigrantów i państwo, które nakłada zbyt wysokie podatki. A dalej poszło to jak kula śniegowa, która rozpędzona kilka tygodni temu kolejną aferą z udziałem Hillary Clinton, która uosobiała nawet wśród samych demokratycznych wyborców wszystko co złe w amerykańskiej polityce – arogancję, nietransparentność i gotowość do bezkarnego łamania reguł, jeśli to tylko wygodne – jak w przypadku przesyłania poufnych rządowych informacji na prywatną skrzynkę mailową.
Hillary Clinton nie potrafiła ani przez moment zawładnąć amerykańskimi duszami, mimo że jako kobieta, dobrze przygotowana do pełnienia tej funkcji miała ku temu mocne argumenty. To, że źle jej idzie z przekonywaniem wyborców pokazywała męczarnia w zdobywaniu poparcia wśród własnej partii. Jak długo męczyła się z lewicowym senatorem Bernim Sandersem, który mimo swojego sędziwego wieku potrafił rozpalić amerykańską, uniwersytecką młodzież. Clinton była sztywna i sztuczna.
Trump – oczywiście nie. Walił prosto z mostu, mówiąc to, co myśli, nie tylko on, ale wielu zwykłych Amerykanów, rzucił wyzwanie politycznej poprawności i zaczął odwoływać się do codziennych obaw społeczeństwa. Wiele razy musiał przepraszać za swoje słowa lub się z nich okrakiem wycofywać, ale przecież ludzie zapamiętywali tylko powtarzane dziesiątki razy jego słowne prowokacje. Żeby złagodzić ten wizerunek Trump wskazał na Michaela Pence’a jako kandydata na stanowisko wiceprezydenta. To gubernator Indiany, mało znany nawet w Stanach Zjednoczonych – nudny i bez szczególnych osiągnięć, ale ważący słowa i będący uosobieniem dobrych cech establismentu. Czy złagodził wizerunek Trumpa? Nie sądzę, ale może pozwolił pogodzić się z tą kandydaturą liderom Partii Republikańskiej.
Gdyby wskazać na osobę, do której Trump chciałby się upodobnić, trzeba byłoby zwrócić uwagę na Rudego Giullianiego, byłego charyzmatycznego burmistrza Nowego Jorku, który najpierw rzucił wyzwanie przestępczości w tym mieście, a potem na oczach całego świata zmagał się nie tylko ze swoim nowotworem, ale przede wszystkim chaosem, który ogarnął miasto po atakach z 11 września. To chyba dlatego Donald Trump dziękował mu dzisiaj w nocy w swoim przemówieniu tak mocno, bo to właśnie Giulliani pokazał, że można o sprawach politycznych, mówić nie tylko prostym językiem, ale również wykazywać się przy tym skutecznością.
Barack Obama, który obok Hillary Clinton jest największym przegranym tegorocznych wyborów jest fantastycznym mówcą, ale niestety niezbyt skutecznym politykiem, który męczył się z wprowadzaniem swojej sztandarowej Obamacare, nie potrafił porozumieć z republikańską większością w Senacie czy w Izbie Reprezentantów. Trump na razie skutecznie uwiódł Amerykanów, także jak pokazało wczorajsze głosowanie w stanach tradycyjnie głosujących na Demokratów. Czy okaże się równie skutecznym prezydentem? To chyba najczęściej zadawane dzisiaj pytanie – nie tylko w Stanach Zjednoczonych.