Bardzo lubię wyjeżdżać nad polskie morze, kapać się w nim pomimo raczej chłodnej wody i spacerować po plaży nawet w złą pogodę. Lubię miasta portowe i obserwowanie wpływających i wypływających statków. Szczególnie lubię być pod koniec czerwca w Gdyni, kiedy w zatoce, podczas obchodów Dni Morza, pojawia się niezliczona liczba różnego rodzaju jednostek pływających.
Te czerwcowe obchody Święta Morza odbywały się hucznie w całym kraju na długo wybuchem II wojny światowej. Nie inaczej bywało w Kielcach, gdzie w 1935 r. Gazeta Kielecka donosiła: „Komitet Obywatelski Święta (Morza) czyni gorączkowe przygotowania aby urozmaicić program święta i tem samem zasilić fundusze na budowę nowej łodzi podwodnej. Zwłaszcza sekcja imprezowa pracuje usilnie pod kierownictwem majora Cudeka, który wykazuje wielką inicjatywę i niestrudzoną energię i wspólnie z prok. Uhligiem jest główną sprężyną całej akcji.”
Wyjątkowe obchody tego Święta odbyły się w czerwcu 1939 r. Chociaż rosło zagrożenie wojną, w całej Polsce organizowano pochody, koncerty, zbiórki funduszy i zawody sportowe. Tamtego lata miały one szczególny, patriotyczny charakter. Były to dni największych obchodów Święta Morza w całej historii Polski.
W Kielcach główną atrakcją programu miał być organizowany w dniu 29 czerwca mecz piłkarski pomiędzy reprezentacją Kielc a zespołem Gedanii. Inicjatorem tego spotkania był ówczesny prezes kieleckiego Podokręgu Piłki Nożnej, ppłk. Jan Cudek. Niełatwo było sprowadzić drużynę z Wolnego Miasta Gdańska, w obliczu rosnących wpływów NSDAP i antypolskich nastrojów. Piłkarze Gedanii byli witani w Kielcach jak prawdziwi bohaterowie. Przed meczem zwiedzili Sanktuarium Józefa Piłsudskiego i wzięli udział w nabożeństwie na Placu Panny Marii. Przed katedrą zgromadził się tłum Kielczan, który na swoich barkach, przy dźwiękach Hymnu do Bałtyku, zaniósł zawodników na stadion piłkarski przy ul. 3 Maja (obecnie Ks. Ściegiennego). Mecz odbył się przy pełnych trybunach, na których pośród kibiców zasiedli oficjele z Prezydentem Miasta Stefanem Artwińskim na czele. Zakończył się wynikiem 6 : 2 na korzyść gości. Pomysłodawca i główny organizator tego wydarzenia otrzymał ogromny bukiet kwiatów.
To jedna z moich ulubionych historii związanych z dziadkiem ppłk Janem Cudkiem, wówczas oficerem stacjonującego w Kielcach 2 Pułku Artylerii Lekkiej Legionów.
Przed meczem 29 czerwca 1939 r – kielecki stadion WF
Dziadek nie był Kielczaninem z urodzenia, ale związał się z Kielcami na wiele lat i poprzez swoją działalność miał spory wpływ na życie miasta. Urodził się 16 września 1890 r. w Krakowie, w rodzinie Macieja i Wiktorii z domu Sadkiewicz. Po sprzedaży domu oddziedziczonego po rodzicach w małopolskim Szczyrzycu, Maciej przeprowadził się do Krakowa, gdzie wspólnie z żoną wychowali dziewięcioro dzieci. Wszystkie były wykształcone, a córki wyszły za mąż za szanowanych obywateli. Wiktoria prowadziła kawiarnię przy Placu Szczepańskim.
Sportowa pasja Jana rozwinęła się podczas nauki w Gimnazjum Św. Jacka, gdzie w 1905 r. przystąpił do drużyny „Jenkera” zwanej też Czerwonymi. Stworzył ją Władysław Jenker, inżynier budowlany i działacz sportowy, wspierany przez swojego ojca Wiktora. Kiedy Czerwonym zaproponowano przyłączenie się do powstającej Wisły Kraków, Jan trafił w 1906 r do pierwszej wiślackiej drużyny piłkarskiej. W Wiśle grał do matury w 1910 r., na pozycji napastnika i lewego łącznika.
Myślę, że Jan przydawał się zespołowi, bo przynajmniej po kilku jego golach został ślad w prasie krakowskiej. 15 czerwca 1908 roku w Czasie Krakowa pisano o meczu Wisły z Pogonią ze Lwowa:
Lwowiacy mieli już przewagę dwóch punktów, a „Wisła” ani jednego. Tymczasem w szybkim tempie szły dwie bramki „Wisły” zrobione przez p. Cudka (lewego łącznika) i stosunek się wyrównał. Ze statystyk zaczerpniętych z historii Wisły dowiedziałam się o kilku ważnych meczach z jego udziałem – grał między innymi w pierwszych udokumentowanych derbach z Cracovią, które odbyły się na krakowskich Błoniach 20 września 1908 r.
Po rozpoczęciu studiów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, przeniósł się do drużyny AZS-u. W 1914 r., tuż po zdaniu pierwszego egzaminu prawniczego, jako poddany Cesarstwa Austriacko – Węgierskiego został wcielony do c.k. armii i wyruszył na front I wojny światowej. Jakiś czas spędził w nadadriatyckiej Puli, gdzie siedzibę miało dowództwo cesarskiej marynarki.
Pisał stamtąd do rodziców:
Moi najdrożsi rodzice!
Dzisiaj dostałem od Was kartkę. Dzisiaj nastąpiło wypowiedzenie wojny z Włochami. Ponieważ już dawno byliśmy na to przygotowani, więc wiadomość ta nie zrobiła na nas żadnego wrażenia. Nie martwcie się proszę Was bardzo o to. Da Bóg już to przeminie i ja zdrów do Was powrócę. Posyłam swoją fotografię. Oczekujemy ze spokojem dalszych wypadków – jesteśmy najlepszej nadziei. Całuję wszystkich w domu. Drogim Rodzicom – rączki.
Wasz Janek.
Jan brał udział w walkach frontu włoskiego, a po wydostaniu się z włoskiej niewoli wyruszył do Francji, gdzie przystąpił do armii gen. Hallera i z nim w 1919 r. wrócił do Polski. Pozostał w wojsku i otrzymał szlify oficerskie. Walczył w wojnie 1920 r. na froncie ukraińskim jako oficer artylerii. Po wojnie zamieszkał w Krakowie i służył w piątym pułku artylerii ciężkiej.
W 1926 r roku rozpoczęła się dla Jana przygoda z Kielcami, kiedy otrzymał przydział do 2 Pułku Artylerii Lekkiej Legionów. Nie był już czynnym sportowcem, ale bardzo szybko rozwinęła się u niego żyłka działacza. Trafił do zarządu Wojskowego Klubu Sportowego, a Gazeta Kielecka z lat 20-tych i 30-tych wielokrotnie donosiła o zaangażowaniu mjr Jana Cudka w różne sportowe inicjatywy. A to został szefem sekcji widowiskowej Tygodnia Lotniczego, a to przewodniczącym komitetu organizacyjnego Biegu Narodowego czy inicjatorem utworzenia kieleckiego oddziału Związku Bokserskiego. Pracował w Miejskim Komitecie Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego i był zaangażowany w budowę obiektów sportowych w mieście.
Dwukrotnie odznaczono go Krzyżem Walecznych, a w 1937 r otrzymał Złoty Krzyż za zasługi w służbie wojskowej.
mjr Jan Cudek
Cała rodzina, którą Jan założył w Kielcach, żyła sprawami Pułku. W latach dwudziestych poznał Zofię, z ziemiańskiej rodziny Junowiczów, pochodzącą z Wierzbołowa (obecnie Virbalis na Litwie), wówczas studentkę Państwowego Instytutu Dentystycznego w Warszawie, która odwiedzała w Kielcach ciotkę.
Zofia i Jan byli bardzo ładną parą, ich ślub odbył się w Warszawie w 1928 r, a zamieszkali wspólnie w Kielcach, przy ul. Leonarda. Zofia pracowała jako lekarz dentysta w Kasie Chorych.
W 1930 r. urodziła im się córka Barbara, a w 1934 r. na świat przyszedł Zbigniew, mój ojciec.
Dzieci odwiedzały swoich dziadków i miały z tym związane najlepsze wspomnienia. Dr Ignacy Junowicz, ojciec Zofii był przez 40 lat lekarzem miejskim w Wierzbołowie, oddanym swoim pacjentom i doceniamy przez nich. Jego żona, Sabina z domu Dylewska prowadziła ochronkę – dom dla sierot. Zachowały się listy dorosłych już podopiecznych, które dziękowały jej za dobroć i wsparcie w trudnych czasach.
Sabina i Ignacy Junowiczowie, Zofia i Jan z dziećmi – wizyta w Wierzbołowie, ok. 1936
Kiedy nadszedł 1939 r. Jana pochłonęła organizacja ostatniego – jak się okazało – przedwojennego Święta Morza, a przede wszystkim organizacja słynnego meczu. Trzeba było powołać drużynę, która składała się z zawodników Wojskowego Klubu Sportowego, Granatu i Ludwikowa. Przede wszystkim jednak należało ściągnąć do Kielc gości, piłkarzy Gedanii i zadbać o ich pobyt.
Przed meczem odbyła się akademia oraz capstrzyk orkiestr po ulicach miasta, poprzedzony hejnałem z wieży katedralnej i sygnałami syren fabrycznych. No i wspomniane już nabożeństwo przed katedrą, po którym wszyscy uczestniczący złożyli ślubowanie, że nie oddadzą dostępu do morza i Gdańska.
W czasie Dni Morza prowadzona była sprzedaż propagandowych chorągiewek i nalepek oraz kwesta uliczna na ścigacz morski Kielczanin. O tym, jak obchodzono to święto dowiedziałam się z notek w Gazecie Kieleckiej.
Kiedy zbliżała się godz. 6.00 po południu i zawodnicy ustawili się na murawie boiska miejskiego ośrodka WF, a sędzia odgwizdał początek meczu, o wykopanie piłki poproszony został mały chłopiec – Zbyszek, syn Jana – w przyszłości mój tata.
Zawodnicy dwóch drużyn, na zdjęciu w środku ppłk Jan Cudek, a na murawie z piłką mały Zbyszek
Po przegranej wojnie obronnej dostał się do niewoli niemieckiej i został osadzony w więzieniu na Montelupich w Krakowie, a potem w obozie w Bochni.
Żona, przy wsparciu pozostałej rodziny i przyjaciół wystarała się o jego zwolnienie. Został czasowo urlopowany i wrócił do Kielc, gdzie zaangażował się w działalność podziemną. Nie trwało to jednak długo.
Noc 13 czerwca 1942 r. to najtragiczniejsza noc w pamięci Barbary, mojej ciotki. W tę noc, gestapo splądrowało mieszkanie w Kielcach przy ul. Leonarda 2, a obydwoje rodziców 12-letniej Barbary i 8-letniego Zbyszka zostało aresztowanych.
Dzieci pozostawiono pod opieką siostry Jana – Anieli Lubelskiej, zwanej w rodzinie Lolą, która szczęśliwie była obecna w domu. Przyjechała dzień wcześniej z Krakowa, aby wspólnie z Zofią i dziećmi udać się na letnisko w podkieleckich Bieleckich Młynach.
Piękna i mówiąca świetnie po niemiecku kobieta, żona ówczesnego właściciela Teatru Bagatela, Tadeusza Lubelskiego, przekonała Niemców do nie zabierania dzieci z domu i wywiezienia nie wiadomo dokąd. Trafiły do Krakowa, gdzie zaopiekowała się nimi rodzina. Aresztowanych rodziców rozdzielono. Zofia trafiła do obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück, a Jana wywieziono do obozu koncentracyjnego KL Auschwitz. Zanim tam trafił, przez krótki czas był w kieleckim więzieniu.
Komunikacja z Janem i poznanie jego losów było prawie niemożliwe. Przebywał w Auschwitz tylko 5 miesięcy. Do rodziny dotarły stamtąd 3 jego listy. Z nich wiadomo, że jego obozowy numer to 44471 i że był przydzielony do Bloku 10 B. Z kilkumiesięcznym opóźnieniem dotarła też wiadomość, że zmarł 16 października 1942 roku z powodu zawału. W archiwum KL Auschwitz zachował się akt zgonu Jana podpisany przez dwie osoby, które niechlubnie zapisały się w historii obozu. Jednym z nich był Walter Quakernack, znany z okrucieństwa zarządca krematorium. Śmierć Jana potwierdził doktor Johann Paul Kremer, lekarz obozowy. Pełnił tę funkcję od 30 sierpnia do 18 listopada 1942 r. i przez cały ten okres prowadził dziennik, gdzie szczegółowo opisywał udział w „akcjach specjalnych”, jak nazywano masowe zabijanie więźniów w komorach gazowych. Jego „specjalnością” były także eksperymenty medyczne polegające na doprowadzaniu więźniów do ataku serca i śmierci poprzez wstrzykiwanie im pilokarpiny. Dawało to możliwość pobierania organów wewnętrznych do dalszych badań. W trosce o jakość tych organów, procedurze tej byli najczęściej poddawani stosunkowo zdrowi więźniowie. Tacy jak Jan Cudek.
Na zdjęciu (od lewej): Sabina Junowicz, Zofia, Barbara, Zbigniew Cudek
Zofia przeżyła obóz. Dzięki słynnej akcji hrabiego Bernadotte i szwedzkiego Czerwonego Krzyża znalazła się w Landskronie. Po rekonwalescencji pracowała przez parę miesięcy w tamtejszym szpitalu. W październiku 1945 r. wróciła do Krakowa, a potem do Kielc. To mnie zresztą bardzo dziwiło, bo po śmierci męża nic jej w Kielcach nie trzymało. Była tu z dziećmi całkiem sama. Widocznie uznała, że łatwiej jej będzie w znajomym miejscu zadbać o dobrobyt dzieci. Pewnie liczyła na starych pacjentów.
Niestety, jak to często bywa, nie wykorzystałam szansy na rozmowę z babcią Zosią o jej życiu. Studia w Krakowie, małe dziecko, problemy własnej, młodej rodziny i czas płynął wokół codziennych spraw.
Babcia zmarła w 1986 r. Moje zainteresowanie dziejami rodziny przyszło sporo później. Miałam chociaż tyle szczęścia, że mogłam porozmawiać o przeszłości z Basią, siostrą mojego ojca. Do jej śmierci w 2013 r. byłyśmy sobie bardzo bliskie.
To od niej wiem, że dziadek bardzo kochał swoje dzieci, ale był też wymagający i dosyć despotyczny. Zupełnie jak mój ojciec. Wiem, że było pięknie w domu moich pradziadków na Litwie, gdzie dzieci bawiły się w ogrodzie lub nad pobliskim jeziorem. Wiem też jak wyglądały ostanie wspólne chwile, kiedy Niemcy przyszli aresztować rodziców. Że pozwolono się dziadkowi pożegnać z dziećmi. I że chociaż nigdy nie mówiło się w domu o jego działalności podziemnej, to musiał być dosyć ważną personą, bo chodziły słuchy, że AK planowała akcję w celu odbicia go. Nie zdążyli jednak tego zrobić.
To od Basi wiem, że kiedy babcia Zosia wróciła ze Szwecji i pojechała po dzieci do Krakowa, mój tata jej nie poznał. Mam też szczęście, że do mnie trafiło kilka bezcennych pamiątek. Mam sporo zdjęć i kilka oryginalnych listów, w tym korespondencji obozowej. To jak Basia pisze do swojej przechodzącej rekonwalescencję w Szwecji mamy zawsze wywołuje u mnie łzy.
Barbara, po mężu Modrzejewska, historyk sztuki, przez całe swoje zawodowe życie była związana z kieleckim muzeum. Kochała swoją pracę. Kiedy skarżyłam się, że tata odwiódł mnie od pójścia w jej ślady, żebym „nie klepała biedy jak ciotka”, z oburzeniem podkreślała, że może zarobki w kulturze nigdy nie były zbyt wysokie ale ona przez całe zawodowe życie nie miała ani jednego dnia, w którym nie chciałoby jej się pójść do pracy. Po latach dowiedziałam się jakie to było bezcenne. Z resztą tata, też musiał się mocno natrudzić, żebyśmy żyli na średnim poziomie. Ukończył warszawski AWF, został nauczycielem i dbał przez kilkadziesiąt lat o kondycję fizyczną wielu Kielczan. Był niezwykle uzdolniony w wielu dyscyplinach sportowych. Świetnie jeździł na nartach, nawet skakał z kieleckiej skoczni, pływał i chwalił się, że wygrywa w pojedynkę w siatkówkę z sześcioosobową drużyną swoich uczniów. I stale gdzieś dorabiał – jako fizjoterapeuta albo instruktor dla niepełnosprawnych.
Nie zapytałam Taty czy pamięta ten ważny mecz i czy nie czuł się stremowany odpowiedzialnością jaka na niego spadła. Przed jego śmiercią w 1992 r. w ogóle nie znałam tej historii. Cieszę się, że teraz mogę się nią podzielić.
Monika Witek
Wspomnienie to dedykuję pamięci Pana red. Antoniego Pawłowskiego, dziennikarza sportowego, zmarłego w 2021 r., dzięki któremu poznałam ważny fragment historii swojej rodziny.