Zastanawiałem się dłuższą chwilę, czy kolejnego felietonu nie poświęcić ponownie tematowi wojny. Chciałem napisać tekst o kinie wojennym, a właściwie antywojennym. Które nie gloryfikuje wojny, ale pokazuje jej prawdziwy, zbrodniczy wymiar – śmierć kobiet, dzieci, starców, ginących z rąk wojennych zbrodniarzy.
Niewiele jest takich filmów. Ale są. Jednym z nich jest wstrząsający, radziecki obraz Elema Klimowa „Idź i patrz” z 1985 roku, według powieści białoruskiego pisarza Alesia Adamowicza. W filmie tym jesteśmy świadkami pacyfikacji białoruskiej wsi przez oddział Eisantzgruppen, wspomaganych przez rosyjskich kolaborantów. Niektórzy mieszkańcy wsi są pojedynczo mordowani, zaś większość z nich zostaje zagonionych i spalonych w cerkwi. W części drugiej filmu widzimy akcję partyzancką, w której mordercy z SS zostają wybici. Przy życiu zostaje tylko niemiecki oficer, tłumaczący się z masakry misją walki z bolszewizmem.
Nie ma drugiej, tak wstrząsającej, filmowej wizji wojennej pacyfikacji wsi. Nawet Olivier Stone reżyser oscarowego „Plutonu” (filmu autobiograficznego, który oparł na swoich przeżyciach z Wietnamu) przyznał, że tworząc scenę pacyfikacji wietnamskiej wsi, wzorował się na filmie Klimowa.
I aż dziw bierze, że społeczeństwo, którego kino wydało tak donośny krzyk przeciwko wojnie, dziś samo zamieniło się w oprawców mordujących niewinnych. Na naszych oczach ostatecznie upada wielki mit Rosjan – pogromców faszystowskiej zarazy. Sami stali się faszystami.
Przywołuję te filmowe (i nie tylko filmowe) obrazy wojny nie po to, by wyspowiadać się szanownym słuchaczom/czytelnikom z moich planów felietonowych. Bardziej zależy mi na uwypukleniu pozornego kontrastu między różnymi obszarami ludzkiej aktywności (także w obrębie kina). Między tym, co dzieje się na Ukrainie (i w okolicach), a tym, czym od paru dni żyje reszta filmowego świata, czyli rozdaniem nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Podczas gdy w naszej części świata – bomby, śmierć, zniszczenie, wojna i groźba atomowego Holocaustu, za oceanem – głośna, krzykliwa, jarmarczna wręcz uroczystość, prawdziwe targowisko próżności.
Oscarowy freak show w imię dobrej sprawy
Z pewnością oscarowa gala przejdzie do historii z powodu pewnego incydentu. Oto popularny aktor i komik, Will Smith, który szykował się do odebrania Oscara za rolę w filmie „King Richard: Zwycięska rodzina”, na oczach gości przebywających w Kodak Theatre oraz milionów telewidzów, wymierzył siarczystego „plaskacza” Chrisowi Rockowi – innemu popularnemu gwiazdorowi. Rock zażartował z fryzury żony Smitha, również aktorki – Jady Pinckett Smith, która jest ostrzyżona na zapałkę (kobieta zmaga się z chorobą autoimmunologiczną skóry), mówiąc, że czeka na premierę filmu „G.I. Jane 2″. Przypomnijmy, że w części pierwszej, w reżyserii Ridleya Scotta, na zapałkę ostrzyżona była Demi Moore, wcielająca się w postać kadetki Marines. Ilość memów, komentarzy, artykułów – odtwarzających, opisujących, analizujących, wyśmiewających to wydarzenie idzie już w miliony. Jedni bronią reakcji Smitha, nazywając ją rycerską, inni potępiają, zwracając uwagę, że być może Chris Rock nie zdawał sobie sprawy z choroby żony Smitha.
Will Smith uderza Chrisa Rocka podczas gali rozdania Oscarów / źródło: Oscars
Swoją drogą, nie był to bardzo obraźliwy żart – każdy, kto oglądał Oscary, wie, że często płyną z ust (zwłaszcza prezenterów) gorsze dowcipy, bardzo niepoprawne politycznie. Swego czasu inna afroamerykańska gwiazda – Whoopie Goldberg straciła pracę oscarowego hosta, z powodu antysemickich żartów podczas gali, w której Steven Spielberg triumfował z „Listą Schindlera”. A i film Spielberga wzbudził spore kontrowersje w USA właśnie z powodu sporu między społecznością żydowską i afroamerykańską. Przedstawiciele obu tych mniejszości zaczęli licytować się na liczbę ofiar – żydowskich w czasie II wojny światowej, czy – afroamerykańskich w czasach handlu niewolnikami. Co ciekawe, spór ten był bardzo owocny z punktu widzenia produkcji filmowej. Steven Spielberg, oddając sprawiedliwość milionom ofiar handlu niewolnikami, zrealizował „Amistad” – opowieść o buncie niewolników na statku wiozącym ich z Afryki do Ameryki. Ten film również był nominowany do Oscarów.
Prócz słownych wpadek, historia gali oscarowej odnotowała również inne, dość nietypowe sytuacje (dla wielu mogące uchodzić za obraźliwe), których ze wzglądu na specyfikę całej uroczystości, nie sposób uniknąć. Gala jest transmitowana na żywo, w publicznym kanale amerykańskiej TV ABC. Choć od czasu prowadzenia Oscarów przez Golberg opóźnia się transmisję sygnału o trzy sekundy, by można było wyeliminować, na przykład lecące z ekranu wulgaryzmy.
Podczas jednej z oscarowych uroczystości w latach 70., kiedy na scenie werdykt akademii odczytywał stateczny, brytyjski aktor David Niven, niespodziewanie na scenę wbiegł… nagi mężczyzna, który uciekając przed ochroną, podskakiwał, wprawiając w rytmiczny ruch swoje obnażone przyrodzenie. Był to przedstawiciel anarchistycznej grupy, który miał zaprotestować przeciwko wojnie w Wietnamie, ale ponieważ dla kurażu zażył garść kwasu, jedyne co zrobił, to obnażył się właśnie i wykonał kłus wzdłuż rozświetlonej sceny.
Polityczne wojny na Oscarach
Do innego skandalu doszło za przyczyną Marlona Brando, który za rolę w „Ojcu chrzestnym” Francisa Forda Coppoli otrzymał statuetkę Akademii. Aktor nie pojawił się na gali osobiście. W swoim imieniu wysłał na nią młodą Indiankę, która wygłosiła płomienne przemówienie, wypominając amerykańskiemu rządowi antyindiańską politykę. Nie dokończyła jednak swojego speechu, ponieważ sprowadził ją ze sceny John „The Duke” Wayne – nieśmiertelny gwiazdor westernów, słynący z niechęci do rdzennych mieszkańców Ameryki.
Sacheen Littlefeather podczas przemówienia na gali rozdania Oscarów w 1973 roku / źródło: YouTube
Jeszcze większy skandal wywołała brytyjska aktorka Vanessa Redgrave, która z oscarowej mównicy potępiła Izrael za prześladowanie Palestyńczyków. Wywołało to niemałą konsternację, a Redgrave – wspaniała aktorka – przez wiele lat nie była angażowana do hollywoodzkich produkcji.
Takich zaskakujących, poruszających opinię publiczną wydarzeń „ubarwiających” oscarową galę było całkiem sporo. Wspomnijmy jeszcze moment przyznania honorowego Oscara wybitnemu, amerykańskiemu reżyserowi – Elii Kazanowi, twórcy filmowej wersji „Tramwaju zwanego pożądaniem”, czy filmu „Na nabrzeżach” (z przełomową rolą dla młodego Brando). Kiedy sędziwy już Kazan dostępował zaszczytu odbierania zasłużonej statuetki, część gości oscarowej gali wstała i biła artyście brawo, a część ostentacyjnie siedziała z założonymi rękoma, a nawet buczała i gwizdała. Pamiętano Kazanowi, że w latach 50. aktywnie uczestniczył w pracach Komisji do Badań Działalności Antyamerykańskiej, polującej na prawdziwych, bądź rzekomych wrogów USA, przede wszystkim komunistów. Kazan – z pochodzenia Grek, którego rodzice przybyli z Turcji, sam należał do Amerykańskiej Partii Komunistycznej. Jednak, gdy przekonał się, że amerykańscy komuniści, w większości przypadków, są szpiegami Kremla, zmienił front i czynnie wspierał polityków tropiących lewicowców, zwłaszcza w Hollywood. Niestety, okazało się, że choć wielu wskazanych przez Kazana filmowców było rzeczywiście na usługach ZSRR, kilkoro z byłych przyjaciół reżysera, niesłusznie posądzono o antyamerykańską działalność, tym samym łamiąc im życie. Wśród artystów wciągniętych na tzw. czarną listę Hollywood, zawierającą nazwiska prawdziwych, bądź rzekomych szpiegów, często zdarzały się próby samobójcze. Hollywood pamiętało stare grzechy wybitnego twórcy i dało temu wyraz. Choć jestem ciekaw, jak aktorzy i aktorki sekujący Kazana, zachowaliby się w czasie prawdziwego zagrożenia sowieckim komunizmem.
Resetujący akt filmowej przemocy?
Jednak nigdy nie doszło do tak otwartego aktu przemocy, jak podczas ostatniej, niedzielnej uroczystości. Nie wnikając już w szczegóły, które zostawmy Internetom i pismom brukowym, jest to w sumie mało ważne zdarzenie, choć rozdmuchane do niebotycznego rozmiaru. Według mnie jednak jest niezwykle istotne. Pokazuje hipokryzję Hollywood, które od paru dobrych lat próbuje, w duchu lewicowego naprawiania świata, zmienić model człowieka i społeczeństwa. Wdraża alternatywny wobec modelu tradycyjnego wzorzec ludzkiego zachowania. To prawda, że model dotychczasowy nie był i nie jest wolny od przemocy, ale przecież od wieków zapewnia byt rodzajowi ludzkiemu. Jaka jest alternatywa? Agresywny, nie liczący się z niczym i z nikim, feminizm, rasowe równouprawnienie – już nie to, wypływające z poczucia ludzkiej, chrześcijańskiej przyzwoitości, gwarantującej normalne funkcjonowanie społeczeństwa, ale ocierające się o absurd, jak w akcji Black Lives Matter nakazującej białym policjantom całować buty afroamerykańskich gangusów, czy wreszcie afirmacja wszelkich, nawet najbardziej dewiacyjnych zachowań seksualnych. Wszystko to znalazło swoje miejsce w hollywoodzkich superprodukcjach, a zwłaszcza w ich kulturowo zdegenerowanej wersji – seryjnych produkcjach Netflixa. A słuszna skądinąd akcja Mee Too – przeciwko otwartemu seksizmowi panującemu w Hollywood – przeistoczyła się w nowe polowanie na czarownice, całkowicie pacyfikujące nawet te najbardziej niewinne zachowania mężczyzn czy kobiet okazujących zwykłe zainteresowanie płcią przeciwną. Zwieńczeniem tego procesu jest polityczna poprawność, która spowodowała, że kino (przede wszystkim hollywoodzkie) niemal wyrugowywało z obszaru zainteresowania męską część widowni, dostarczając rozrywki prawie wyłącznie kobiecej i gejowskiej publiczności.
I w tym (na pozór) sterylnym, hollywoodzkim świecie, w którym całe zastępy inkwizytorek rodem z „Seksmisji„ pacyfikują każdy przejaw normalności, doszło do, wręcz frenetycznej, eksplozji soczystej męskiej przemocy. Z jednej strony po prostu przemocy, z drugiej jednak przemocy w słusznej sprawie, bo przecież Will Smith bronił swojej obrażonej przez innego mężczyznę żony. I cały ten lewicowy, hollywoodzki projekt naprawiania świata rozsypał się jak domek z kart pod ciężką ręką Willa Smitha (który ma rękę szkoloną do walki – wszak grał Muhammada Aliego w filmie Michaela Manna). Dodajmy do tego niezwykle seksowne suknie zgromadzonych w Kodak Theatre pań (w tym roku modne były kreacje odważnie odsłaniające piersi), a otrzymamy pełny obraz nie tyle hollywoodzkiej hipokryzji (która zdawała się być ślepa choćby na tragedię Ukrainy – śladowo wspominano na gali o rosyjskiej inwazji. Zrobił to m.in. Francis Ford Coppola, wznosząc okrzyk: Niech żyje Ukraina!), co po prostu niezafałszowanej prawdy o człowieku i jego naturze. Prawdy, o której mówili najwięksi twórcy, również amerykańskiego kina – Erich von Stroheim, Elia Kazan, Stanley Kubrick, Sam Packinpah, a dziś mówią – David Fincher czy Terrence Mallick: że ludzka natura jest niezmienna. Niezmienna w tym co złe, ale i niezmienna w tym co dobre. Że nie można zmieniać jej na siłę, na zasadzie brutalnej amputacji, czy kinematograficznej inżynierii dusz, wyługowując z niej to, co złe, ograniczone, zwierzęce. Bo tylko dzięki temu, że jest zło, może istnieć dobro. To człowiek sam musi zmierzyć się z własnymi demonami, a pomóc mu może jedynie duchowa siła, większa od niego samego. W tradycji, w tym demonizowanym patriarchacie, w męskości, nie tylko tkwią niszczycielskie siły – jak chcą hollywoodzcy rewolucjoniści – ale również to, co czyni świat stabilnym, bezpiecznym i nadającym się w ogóle do życia. Co, w jakiś dziwny sposób, pokazał w swym zaskakującym geście hollywoodzki aktor. Co, w sposób o wiele poważniejszy, bo grożący utratą życia – udowadniają dzielni mężczyźni na Ukrainie, walczący o prawo do swojego życia i życia swych najbliższych.
Kadr z filmu „Belfast” w reżyserii Kennetha Branagha / źródło: materiały prasowe
Dobry dziadek z Belfastu
Dlatego w mej nietypowej relacji z tegorocznych Oscarów, w zasadzie nie wspomniałem o żadnym filmie, zwłaszcza, że o wielu już pisałem, a o innych napiszę, kiedy pojawiać się będą na ekranie. Wspomnę tylko o jednym – wspaniałym, skromnym, czarno-białym, nagrodzonym Oscarem za scenariusz – filmie Kennetha Branagha „Belfast„. Ten znany specjalista od Szekspira opowiedział w nim o dzieciństwie, które spędził w mieście targanym przemocą, gdzie codzienną brutalną walkę toczyli bojówkarze IRA z lojalistami wiernymi Koronie Brytyjskiej. To właśnie ten obraz, jak żaden inny, pokazuje potęgę tradycji, rodziny, męskości. Nie w swym toksycznym wydaniu, ale w geście miłości, przytulenia, rozmowy… W filmie dziadek (wspaniała, szkoda, że nie nagrodzona Oscarem, rola Cierána Hinda) toczy rozmowę ze swym małoletnim wnukiem (Jude Hill). Próbuje uzmysłowić małemu Buddy’emu, że bycie mężczyzną to przede wszystkim wielka odpowiedzialność za siebie i za innych. Zwłaszcza tych, którzy są bezbronni.