Spośród wszystkich filmowych wizji historii Jezusa Chrystusa film Piera Paolo Pasoliniego „Ewangelia według świętego Mateusza” z 1964 roku zasługuje na szczególną uwagę. A może i przypomnienie w czasie Wielkiej Nocy, kiedy warto, również filmowo, pomedytować nad rolą nauki Cieśli z Nazaretu w naszym życiu.
Każdego z nas. Bez względu na to, czy jesteśmy blisko, czy daleko Kościoła. Przykład Pasoliniego – intelektualisty lewicowego, który przez całe swoje twórcze życie był „opętany Chrystusem”, dowodzi niezbicie, że choć współczesny świat stara się wyrugowywać chrześcijańską naukę z życia prywatnego i publicznego – nie może tego do końca uczynić, bo jest ona tak mocno wszczepiona w zachodnią kulturę, że stanowi jej moralny genom.
Kadr z filmu „Ewangelia według świętego Mateusza” / źródło: materiały prasowe
Chrześcijański genom kultury
Bez niego de facto ta kultura przestaje istnieć lub zostaje ograniczona jedynie do pustych frazesów. Wystarczy spojrzeć na naszą część świata tu i teraz, by przekonać się, że ponadpaństwowe struktury takie jak Unia Europejska, nie odwołują się do chrześcijańskich wartości, a tylko do jakiegoś jej wypranego z metafizyki erzacu. Przecież tak naprawdę nie robią nic, by pomóc ofiarom wojny na Ukrainie, ograniczają się do wygłaszania pustych frazesów i wprowadzania nic nieznaczących restrykcji wymierzonych w rosyjskiego agresora. Pomoc bezpośrednią, z której korzystają miliony uchodźców z Ukrainy, okazuje – w sposób wprost zdumiewający – polskie społeczeństwo, przygarniające do swych domów całe rodziny uciekające spod karabinowych luf rosyjskich i barbarzyńskich hord niecofających się przed najgorszym złem.
Nie byłoby tej postawy, gdyby nie chrześcijański, katolicki etos, od wieków wpisywany w indywidualną i zbiorową świadomość polskiego społeczeństwa. Ludzie od wieków wpatrzeni w krzyż Chrystusa, choć niewolni od wad i ludzkiej małości, w chwili najwyższej próby potrafią wspiąć się na szczyty swego człowieczeństwa.
W umacnianiu chrześcijańskiej postawy, również i Polakom, pomagała sztuka, zorientowana na przetwarzanie i wzmacnianie katolickiego etosu. Pokazuje to wspaniała wystawa malarstwa polskiego mistrza modernistycznego symbolizmu Jacka Malczewskiego w krakowskim Muzeum Narodowym. W jego obrazach tragiczna historia Polski odbijała się w obrazach męki, śmierci i zmartwychwstania Zbawiciela.
Ale przecież nie tylko teksty kultury polskiej wzmacniają naszą wiarę lub uwrażliwiają nas na to, co w historii Zbawiciela jest najważniejsze: nadanie najwyższego sensu cierpieniu, uświęcenie trudu egzystencji, bez którego nie można dotknąć tego co najświętsze i najczystsze. Właśnie dlatego warto sięgnąć po wspomniany na wstępie film Pasoliniego. Czarno-biały, surowy, zrealizowany przed laty, do którego odwoływali się, i wciąż odwołują, najważniejsi mistrzowie kina światowego, w tym polskiego, tworząc własne filmowe opowieści o Chrystusie. Przywołajmy choćby Andrzeja Wajdę z jego „Piłatem i innymi” – transpozycją chrystusowych wątków z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, Martina Scorsese z jego kontrowersyjnym, ale przecież dającym do myślenia „Ostatnim kuszeniem Chrystusa”, czy ostatnią, wstrząsającą swym krwawym realizmem wizję ostatnich godzin życia Nazarejczyka – „Pasję” Mela Gibsona. Zwłaszcza, że w tym roku przypada setna rocznica urodzin Pier Paolo Pasoliniego, zwanego we Włoszech „Poetą Sumienia”.
Pier Paolo Pasolini w 1964 roku / źródło: en.wikipedia.org
Pasolini – Dionizos ukrzyżowany
Od swej tragicznej, jak chcą niektórzy, pasyjnej śmierci (artysta został zabity na plaży w Ostii, a jego śmierć miała pewne cechy ukrzyżowania – został zakatowany m.in. przy pomocy deski z gwoździami) Pasolini urasta do jednego z najważniejszych postaci europejskiej humanistyki XX wieku. Już nie tylko wybitnego filmowca, któremu takimi filmami jak „Włóczykij”, „Ewangelia według św. Mateusza”, „Teoremat”, „Chlew”, czy kontrowersyjne „Salo” udało się zrealizować formułę kina poetyckiego. Kina będącego wyrazem głęboko osobistego przeżywania świata, w którym inspiracje chrześcijańskie mieszały się z marksizmem, a poszukiwanie świętości z hedonizmem – zmierzając do apoteozy życia, ze wszelkimi ciemnymi i jasnymi jej stronami.
Pasolini to przede wszystkim mistrz samodzielnego myślenia, wymykający się prostym klasyfikacjom i ocenom, zawsze idący pod prąd panującym tendencjom i deklaracjom. Był człowiekiem lewicy, ale jego wrażliwość miała przede wszystkim chrześcijańskie korzenie, dzięki którym patrzył krytycznym okiem na to, co działo się z włoskim społeczeństwem po II wojnie światowej. Kiedy społeczeństwo obywatelskie przemieniało się z wolna w konsumencką masę. Był świadkiem przemiany faszyzmu ideologicznego w faszyzm ideologii konsumpcyjnej, gdzie człowiek zamieniał się w przedmiot. Protestował przeciwko temu, wypełniając testament Antonio Gramsciego – zrzucającego na barki intelektualisty odpowiedzialność za wymierzanie sprawiedliwości widzialnemu światu. Nie ma chyba bardziej okrutnych filmów obnażających konformizm, małość, „wieprzowatość” społeczeństwa kapitalistycznego, jego bezduszność i okrucieństwo niż „Chlew” (w którym kapitaliści rzucają na pożarcie świniom własne dzieci), czy „Salo” (luźna adaptacja „120 dni Sodomy”) – gdzie niszczenie seksualności człowieka jest ostatecznym dowodem na bezwzględność i bezkarność władzy.
Ale myliłby się ktoś, kto by uważał Pasoliniego za człowieka ślepo wpatrzonego w czerwony sztandar. Bo Pasolini doskonale wiedział, że „wieprzowatość” udziela się wszystkim bez wyjątku. Dlatego tak naprawdę w „Salo” Pasolini był zarówno w bezwolnych ofiarach sadystów, katowanych w faszystowskich mordowniach, jak i w postaciach perwersów, dających upust swym najniższym instynktom (stąd tak częsta u Pasoliniego scena przeglądania się w lustrze, zarówno katów, jak i ofiar). Dlatego twórczość literacka i filmowa Pasoliniego jest nieustającą walką – walką ze światem, walką ze społeczeństwem, walką z samym sobą – o uratowanie resztek godności, dotarcie do przestrzeni, w której człowiek będzie naprawdę wolny. Tą przestrzenią była dla Pasoliniego sztuka rozumiana jako prawdziwy kościół ducha, w którym można wyrazić świętość człowieka i jego egzystencji. Zawsze broniona przez Pasoliniego (wbrew lewicowym matrycom), wyrażona w potępieniu przez artystę stalinowskiego interwencjonizmu w Europie Wschodniej, liberalizacji prawa do aborcji, studenckich wystąpień w 1968 roku (w czasie których artysta poparł policjantów – prawdziwie zdradzonych i poniżonych dzieci włoskiej biedoty – walczących z sytą, burżuazyjną młodzieżą marzącą o komunistycznym raju).
Jako badacz twórczości reżysera „Włóczykija” widzę wyraźnie, że ta buntownicza, bezkompromisowa postawa wiąże się z zapatrzeniem Pasoliniego w postać najważniejszego buntownika w historii świata – Jezusa Chrystusa, który rzucił wyzwanie, jak to pięknie napisał Czesław Miłosz „kamiennej twarzy świata”. Dla Pasoliniego bowiem to właśnie Chrystus ze swą nieprzejednaną postawą walki z niszczącymi człowieka siłami, tak wewnętrznymi, jak i zewnętrznymi, był modelem zaangażowanego intelektualisty, pragnącego – z całych sił – zachować w człowieku to, co niewinne i autentyczne. Chrystus z filmu „Ewangelia według świętego Mateusza” – to bohater niegodzący się na reifikację jednostki, na jej zbydlęcenie. Chce by człowiek był kimś więcej, niż istotą ograniczoną do swych instynktownych odruchów, żeby potrafił dostrzec w drugim człowieku bliźniego.
Tę walkę widać w żarliwych tekstach Pasoliniego, gdzie intelektualny rygor wywodu rozsadzany jest przez społecznikowską pasję, każącą autorowi celnie wymierzać ciosy, zarówno w zapatrzoną w siebie lewicę, jak i nieczułą na argumenty drugiej strony – prawicę. W dwóch najważniejszych tekstach ideowych Pasoliniego: „Ludobójstwo” oraz „Prawdziwy faszyzm, a zatem prawdziwy antyfaszyzm” (pomieszczonych z znakomitym zbiorze esejów „Po ludobójstwie” wydanym w Polsce, jakiś czas temu, trudem Mateusza Wernera) twórca „Chlewu” z jednej strony obnaża i krytykuje proces, jakiemu podlega współczesne społeczeństwo: uprzedmiotowienia, zatraty człowieczeństwa na rzecz ogólnie pojętej homogenizacji świata. Z drugiej strony obnaża hipokryzję lewicy, mającej na sztandarach walkę o dobro człowieka, a bezlitośnie pogardzającą swym ideowym, prawicowym (faszystowskim) przeciwnikiem, odmawiając mu człowieczeństwa. Pisze Pasolini: „W rzeczywistości zachowaliśmy się w stosunku do faszystów (mówię przede wszystkim o ich młodych przedstawicielach) w sposób rasistowski: to znaczy pochopnie i bezlitośnie uznaliśmy, że są oni predystynowani do bycia faszystami, a w obliczu takiej decyzji dotyczącej ich przeznaczenia nie dało się nic zrobić. (…) Przyjęliśmy ich natychmiast jako nieuniknionych przedstawicieli Zła”.
Swą walkę Pasolini przegrał jako człowiek – zamordowany bezlitośnie na plaży w Ostii, ale wygrał jako artysta (a swą męczeńską śmiercią przypieczętował to zwycięstwo) – udzielając nam lekcji rozpaczliwie samodzielnego myślenia, którego jądrem jest szczerość. I na podobieństwo swego Mistrza Pasolini umarł fizycznie, ale wciąż zmartwychwstaje dzięki swemu dziełu.
Kadr z filmu „Ewangelia według świętego Mateusza” / źródło: materiały prasowe
Człowiek śladem Chrystusa
A jądrem tego dzieła jest właśnie „Ewangelia według świętego Mateusza”, film zrealizowany na południu Włoch, gdzie artysta odnalazł właściwe plenery do odwzorowywanej w filmie Jerozolimy roku zero. Z udziałem aktorów nieprofesjonalnych, tzw. naturszczyków, w tym swojej matki – Suzany, grającej w filmie matkę Chrystusa w przejmującej scenie ukrzyżowania. Nawet Chrystusa zagrał w filmie amator – baskijski student, który swoją rolę zagrał z młodzieńczym żarem i naturalnym zaangażowaniem, być może będących odbiciem politycznych przekonań Basków walczących o swą wolność w Hiszpanii pod rządami generała Franco. Bo to jest właśnie klucz do wielkości filmu (ale i całej twórczości) Pasoliniego – odnajdywanie Chrystusowego śladu w życiu zwykłych-niezwykłych ludzi. Jakby Pasolini chciał nam powiedzieć, że zawsze, czy mamy tego świadomość, czy nie, w swym życiu, pełnym cierpienia, bólu, udręki – jednoczymy się z Chrystusem. A gdy mamy tego świadomość, nasza egzystencja nabiera pełnego sensu. Ponieważ zdajemy sobie sprawę, że właśnie to, co wydaje się zaprzeczeniem boskiego blasku, jest jego pełnym odbiciem. Dlatego zanim Pasolini zrealizował „Ewangelię”, zrealizował filmy o życiu zwykłych ludzi, zamieszkujących rzymską Borgatę – dzielnicę ubogich. W przejmującym filmie „Mamma Roma” z wielką włoską aktorką Anną Magniani, ukazał drogę krzyżową zwykłej kobiety, która wraz z synem przeniosła się z prowincji do stolicy Włoch, by odnaleźć szczęście, lecz doświadczyła jedynie rozdzierającego bólu utraty swego ukochanego jedynaka. W jednej ze scen filmu Pasolini ukazuje postać kobiety w geście Piety, podkreślając tym chrześcijański wymiar opowiadanej historii.
Ale myli się ten, kto twierdzi, że Pasolini był tylko piewcą cierpienia i krzyża. To właśnie on, w jednej z najpiękniejszych scen w swej twórczości, w finale filmowej wersji „Dekamerona” stworzył wspaniałą, wzorowaną na obrazach Giotta, apoteozę Nieba, gdzie króluje Matka Boska z twarzą innej aktorskiej muzy włoskiego kina – Sylvii Magnano. Tak jakby reżyser – sam przecież doświadczający grzechu, perwersji, upadku, tego wszystkiego, co najciemniejsze w ludzkiej egzystencji – chciał powiedzieć, że nie możemy doświadczyć Raju, jeśli nie doświadczymy Piekła i Czyśćca. Że nie zmartwychwstaniemy, jeśli nie doświadczymy śmierci, nie ujrzymy światła, jeśli nie przejdziemy przez mrok.