Gdyby zapytać przeciętnego mieszkańca o jednego świętego z tej ziemi, pewnie miałby kłopot z odpowiedzią. Również przyjezdni więcej wiedzą o sabatach czarownic, niż o wyniesionych na ołtarze niewiastach i mężach.
Zastanawia, z jakim dystansem odnosi się dzisiejszy świat do świętych. Jeżeli już ich wspominamy poza murami kościoła, to często bez treści i przesłania, jakie ze sobą niosą. Nawet, gdyby ono było najgłębsze i warte refleksji, święty w zbiorowej pamięci często pozostaje znany z imienia, jakiegoś atrybutu lub hagiograficznej przypowiastki. O świętym Jerzym wiemy, że skutecznie walczył ze smokami, święty Franciszek rozmawiał z ptaszkami i wilkami, a świętego Jana Pawła II lubimy za to, że w dzieciństwie zajadał się kremówkami. Trochę więcej wiemy o apostołach: święty Piotr to ten, który najpierw obciął ucho żołdakowi, potem trzy razy zaparł się Jezusa, a na koniec został pierwszym w dziejach papieżem. Święty Tomasz – wiadomo, był niedowiarkiem i wkładał rękę w bok Zmartwychwstałego, żeby nabrać pewności. Pełną wiedzę mamy o rodzicach Zbawiciela. A całe rzesze patronów naszych diecezji i naszych świątyń? Czy wiemy coś o błogosławionych, którzy urodzili się bądź żyli tu, gdzie my?
Żyjemy obok
Święta Ryta z Cascii / źródło: wikipedia.pl
Zdroworozsądkowe pytanie brzmi: czy do czegoś jest to dziś potrzebne? Człowiek obojętny religijnie powie – to nie moja bajka. Przeciętny, nieszczególnie zagorzały katolik, a takich najwięcej, być może pozostanie chwilę w zawstydzeniu, ale zaraz powie, że nie widzi specjalnego sensu w zgłębianiu żywotów świętych i błogosławionych. Wierzy instytucji Kościoła, do którego należy, zatem nie podważa procesów beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych. A kiedy potrzebuje wsparcia jakiegoś świętego w niebie, wie tyle, co potrzeba: w sprawach beznadziejnych pomodli się do świętej Rity, jeżeli zgubi klucze, wzniesie oczy ku wizerunkowi świętego Antoniego, a kiedy chce uspokoić kochających rodziców, w samochodzie zawiesi wizerunek świętego Krzysztofa.
Żyjemy obok świętych. Staramy się nie wchodzić z nimi w zwadę, odnawiamy figury i robimy swoje. Wielka to szkoda. Świętych wyniesiono na ołtarze nie po to, żeby Bóg o nich nie zapomniał – Jego pamięć nie zawodzi. I nie po to też tylko, by wzdychać ku nim w sytuacjach trudnych. Ich życie i ofiara są świadectwami, że dobro potrafi zwyciężać w najcięższych okolicznościach. Że ono jest nawet tam, gdzie wokół, zdawałoby się, jest tylko gęsty mrok.
Co wiemy o świętych?
Błogosławiony Wincenty Kadłubek. Fragment obrazu olejnego anonimowego artysty, wiszącego nad relikwiarzem w kościele klasztornym w Jędrzejowie / źródło: wikipedia.pl
Można dziwić się, że podobny stosunek do wyniesionych na ołtarze mają mieszkańcy regionu, który świętość i krzyż nosi w swojej nazwie. Ile osób wie, że w Karwowie urodził się, a w Jędrzejowie zmarł, błogosławiony Wincenty Kadłubek? Kto pamięta o błogosławionym męczenniku księdzu Józefie Pawłowskim? Czy rzeczywiście nadają się tylko do wydrukowania podobizny z krótką sylwetką na świętym obrazku i ewentualnego wspomnienia w kościelnym kalendarzu?
Pierwszy z nich jest swojego rodzaju wyjątkiem. Trudno o nim nie pamiętać, skoro jest patronem diecezji kieleckiej, do tego należy do najsłynniejszych kronikarzy w dziejach Rzeczypospolitej. Pamiętamy go ze szkolnych podręczników, wiemy, że „wielki był” i jest ojcem dziejopisarstwa, a nawet kultury polskiej. A może jednak warto pamiętać, że oprócz ksiąg, które pozostawił, był wzorem pracowitości i skromności. Po 10-letnim (1208-1218) piastowaniu godności biskupa krakowskiego zrzekł się urzędu i przywilejów, przyjął wszelkie obowiązki zwykłego mnicha i dokonał życia w ścisłej ascezie. Oby Wincenty Kadłubek był wzorem dla dzisiejszych dostojników, również tych świeckich, którym tak trudno zejść ze sceny.
Józef Pawłowski jest bohaterem minionego wieku. Urodzony w 1890 roku w Proszowicach, przed II wojną światową związał się z Kielcami, gdzie był profesorem i rektorem seminarium duchownego. Już wtedy dał się poznać ze szczególnej troski o potrzebujących, biednych i chorych. Pomagał klerykom, kupował z własnych pieniędzy lekarstwa chorym, organizował ich wyjazdy na leczenie do uzdrowisk, wspierał też dom spokojnej starości w kieleckim szpitalu Świętej Trójcy. Niedługo po wybuchu wojny został proboszczem parafii katedralnej w Kielcach. Jako kaznodzieja dodawał ducha rodakom patriotycznymi kazaniami, nie zaprzestał też swojej działalności charytatywnej. By móc ją lepiej pełnić, uzyskał nominację na kapelana Polskiego Czerwonego Krzyża. Ten tytuł pozwalał mu na wstęp do obozów jenieckich, które Niemcy urządzili w Kielcach. Był czynnym uczestnikiem polskiego podziemia, ułatwiał więzionym ucieczkę, ukrywał u siebie poszukiwanych przez gestapo, a na terenie parafii urządził szpital. Pomagał wszystkim potrzebującym, bez względu na narodowość, wyznanie i przekonania. W końcu został aresztowany, osadzony w więzieniu kieleckim, a następnie Auschchwitz-Birkenau i Dachau, gdzie zginął męczeńską śmiercią. Współwięzień, który rozmawiał jako ostatni z księdzem Pawłowskim zapamiętał, tę rozmowę. „Pan Bóg jest dobry. Z najbardziej beznadziejnych sytuacji znajdzie zawsze niespodziewane, radosne wyjście. Zobaczycie, że nie pozwoli nam długo czekać na wyzwolenie” – powiedział. Jest jednym ze 108 męczenników II wojny światowej, których beatyfikował Jan Paweł II.
Wybrałem tylko dwóch z licznego pocztu wyniesionych na ołtarze. A przecież natchnieniem dla nas mogą być też przybysze z daleka – święty Bruno z Kwerfurtu i święty Emeryk. O pierwszym pamiętamy, gdy spieramy się o miejsce jego pochówku, którym może być klasztor na Świętym Krzyżu. Drugiego kojarzymy czasem z figurą świętokrzyskiego pielgrzyma albo znaną każdemu dziecku, choć niekoniecznie prawdziwą, historią polowania na jelenia.
Święty Krzyż. Fresk w klasztorze przedstawiający męczeńską śmierć Brunona z Kwerfurtu / fot. Jarosław Kubalski – Radio Kielce
A może warto pamiętać, że Bruno z Kwerfurtu to wielki uczony, nawet przez benedyktynów uważany za tytana pracy, autor „Żywotu świętego Wojciecha”, pełen odwagi misjonarz i przyjaciel Polaków, który odważył się oficjalnie potępić wojnę prowadzoną przeciwko nim przez króla niemieckiego Henryka II?
Święty Emeryk, owszem, lubił łowiectwo, zginął wszak od ran zadanych mu przez dzika w lesie Igfon. Jednak czy wiemy, że jego święte życie jest natchnieniem dla młodzieży węgierskiej, której jest patronem. Druga sprawa, że nawet katolickie źródła w Polsce wolą skupiać się na powtarzaniu legend o nim, niż przypomnieniu biografii. Fakt, że niełatwej do spisania, skoro dalej trwają spory, czy syn założyciela korony węgierskiej świętego króla Stefana I żył 24 czy 31 lat albo też, czy był żonaty (może nawet z polską księżniczką), czy też umarł w stanie bezżennym.
Świętokrzyskie, czy łysickie?
Nie traktujemy zbyt poważnie świętych i błogosławionych. Jakby ze wstydem wspominamy nawet swoich świeckich, tak licznych bohaterów, swoją tradycję. Za to z wielkim upodobaniem podtrzymujemy kult świętokrzyskiej miotły i baby jagi.
Nie ma w tym nic złego, gdy jest to zabawa i sposób na przyciąganie turystów, gorzej, gdy ta miotła zaczyna wymykać się nam z rąk. Z produktu turystycznego staje się znakiem tożsamości i wraz z kieleckim scyzorykiem zaczyna panować nad wyobraźnią mieszkańców i przybyszów.
Nie wzywam do palenia czarownic, ani ich wymazania z bogatego obrazu naszej ziemi. Niech czarownice fruwają wokół, ale nie uświęcajmy ich. Świętość prawdziwa marketingowo jest o wiele mniej atrakcyjna – pewnie to prawda.
Jednak, gdy o niej zapomnimy, albo zrównamy z produktami kultury masowej, możemy w końcu dojść do błędnego wniosku, że warto zamienić nazwę województwa ze świętokrzyskiego na łysickie.