– Malarstwo naiwne będzie istniało tak długo, jak żyć będą ludzie obdarzeni talentem, potrzebą wypowiedzi artystycznej, którzy chcą rozładować emocje, by wykrzyczeć co czują, dla których sztuka jest formą terapii… Rzecz w tym, kto tych ludzi dziś wysłucha – zastanawia się Nina Skotnicka, etnograf, starszy kustosz Muzeum Narodowego w Kielcach.
Inspiracją do przypomnienia malarzy naiwnych był diapozytyw barwny znaleziony w archiwum Muzeum Wsi Kieleckiej autorstwa Pawła Pierścińskiego. Jego bohaterem jest Józef Firmanty w czasie pracy twórczej. Pierściński w jednym kadrze zamknął świat artysty: kuchnię, sypialnię, pracownię i galerię jego obrazów. Pogodna kolorystyka prac Firmantego nie pasuje do zagraconej, surowej przestrzeni chłopskiej izby, lecz nie taka jest ich rola. To skrzydła artysty, lekarstwo na biedną codzienność… i sens jego życia.
Na Kielecczyźnie tworzyło wielu znakomitych malarzy naiwnych, których sława wyrwała się poza granice kraju: Eugeniusz Brożek, Marianna Wiśnios, Tadeusz Żak i wspomniany już Józef Firmanty. Czy po niedawnej śmierci Eugeniusza Brożka ujawnią się kolejni tego formatu? – Problem polega na dotarciu do takich ludzi. Zwykle to są samotnicy, którzy nie szukają albo nie mają gdzie szukać mecenasów – uważa Nina Skotnicka.
Naiwna i prymitywna
W odniesieniu do twórczości tak zwanych artystów nieprofesjonalnych często używa się zamiennie określeń „naiwna” i „prymitywna”. Nina Skotnicka sprzeciwia się temu. – Nie stawiam między tymi określeniami znaku równości. Sztuka naiwna odkryta została w latach 30. XX wieku, a więc w czasach nam współczesnych, kiedy to po raz pierwszy dostrzeżono twórczość artystów samorodnych. Sztuka prymitywna, pomijając pejoratywny wydźwięk tego określenia, ma długą historię i dotyczy nawet paleolitu i malarstwa jaskiniowego czy malowideł społeczeństw pierwotnych – uważa pani kustosz.
Nie wszystkim nowy kierunek się podobał, szczególnie artystom, którzy połowę swojego życia poświęcili na doskonalenie umiejętności. Tymczasem krytycy dostrzegali kunszt i innowacyjność w pracach przypominających dziecięce rysunki. Ich autorzy malując, kierowali się jedynie pragnieniem pokazania swojej wizji świata, a charakterystyczna dla ich dzieł pozorna niedbałość, prostota, mnogość detali stworzyły nowy styl w malarstwie.
Kwestię wartości sztuki naiwnej rozstrzyga Polski Słownik Biograficzny, w którym o najsłynniejszym w Polsce oraz znajdującym się w światowej czołówce przedstawicielu tego nurtu Epifaniuszu Drowniaku, znanym jako Nikifor Krynicki, napisano:
„Ze względu na wyjątkowe wartości artystyczne i estetyczne dzieł Nikifora, uznajemy go za malarza, bez przymiotnika: ludowy, amator, dyletant – zwłaszcza obecnie, gdy wykształcenie artysty i jego biegłość akademicka są bez większego znaczenia”.
Dzieła prostolinijne
Większość artystów nieprofesjonalnych wywodziło się ze wsi. Zawodowo przeważnie związani byli z rolnictwem lub inną ciężką, fizyczną pracą. Zaczynali malować późno, po przejściu na emeryturę lub przekazaniu potomkom gospodarstwa. Inspirowało ich życie codzienne, architektura, przyroda oraz krajobraz charakterystyczny dla miejsca zamieszkania, a także świat symboli i fantazji.
Ich interpretacja rzeczywistości była wyjątkowa, pokazywali ją w sposób umowny – prostolinijnie. Nie trzymali się żadnych zasad, kierowała nimi nieokiełznana wyobraźnia, która nigdy nie gasła, nawet w obliczu obojętności, a nawet szyderstwa. Sztuka była azylem, do którego wstępu nie miała szara codzienność, cudownym lekiem na wszelkiego rodzaju ból, ułomności, niezrozumienie społeczne. Każdy artysta samorodny miał własny, niepowtarzalny i rozpoznawalny styl artystycznej wypowiedzi.
Obraz jak modlitwa
Marianna Wiśnios urodziła się w 1909 roku w Ratajach w powiecie starachowickim. Ukończyła zaledwie trzy klasy szkoły powszechnej. Jako dziecko ciągnęło ją do malowania, robiła to na kawałkach papieru do pakowania lub wyrwanych fragmentach worków po cemencie, przy pomocy kawałków węgla, farbek do bielizny, a nawet gliny. W dorosłym wieku malowała, bez wytchnienia, nieraz ślęcząc nocą przy lampie naftowej. Wspominała potem, że niektórzy przez to z niej „szyderowali”. Na swoje dzieła przelewała uczucia towarzyszące modlitwie, przyśpiewkom, legendom, wśród prac były „różańce” – ilustrowane codzienne modlitwy.
Świat dowiedział się o jej istnieniu dzięki Anieli Grotowskiej, nauczycielce jej syna Pawła, która zainteresowała się pracą przyniesioną do szkoły przez chłopca. Uznała ją za niesamodzielną lecz bardzo interesującą. To ona w skromnym i pozornie nieporadnym rysunku dopatrzyła się geniuszu. Zachęcała potem artystkę do pracy twórczej. Wydarzyło się to w 1972 roku, a już cztery lata później Marianna Wiśnios doczekała się pierwszej indywidualnej wystawy w Muzeum Narodowym w Kielcach. A potem obrazy artystki prezentowane były w całym kraju oraz w Niemczech, USA, Meksyku i Brukseli.
Dziś o Mariannie Wiśnios pisze się: „najciekawsze zjawisko artystyczne okresu powojennego”. Jej prace zdobią siedziby Światowej Organizacji Własności Intelektualnej w Genewie, Muzeum Polskiego w Raperswilu oraz Organizacji Narodów Zjednoczonych. Niektóre trafiły do klasztoru na Jasnej Górze. Wiele znajduje się w prywatnych i muzealnych kolekcjach na całym świecie. Malowała do ostatnich chwil życia. Na stole pozostawiła niedokończone obrazy.
– Mariannę Wiśnios poznałam pod koniec jej życia, w Wąchocku, u syna. Przyjechaliśmy wcześnie rano po obrazy. Pani Marianna wyszła do nas z kuchni. W drżącej ręce trzymała pędzel i zapominając o naszej obecności i powodzie naszej wizyty wyciągnęła na stół obraz, by go dokończyć. Jak w letargu, transie. Obrazy o treści religijnej były dla niej formą codziennej modlitwy – wspomina Nina Skotnicka.
Zmarła w Wąchocku 24 października 1996 roku.
Bo ja maluję co innego…
Tadeusz Żak był indywidualistą, który twardo bronił swojego stylu: – Nikt mi nic nie wytłumaczy, bo ja maluję co innego i sam muszę dojść to tego jak malować – mówił.
Urodził się 15 listopada 1925 roku w Gruchawce koło Kielc. Ukończył siedem klas szkoły powszechnej i kursy zawodowe. Wiele lat pracował jako ślusarz w kieleckich zakładach „Chemar”. W wieku 40 lat zainteresował się korzenioplastyką, następnie rzeźbą, a potem malarstwem. W 1980 roku stał się objawieniem dorocznej wystawy pokonkursowej Współczesnej Ludowej Sztuki Sakralnej organizowanej przez Stowarzyszenie PAX. Potem zabłysnął na III Triennale Plastyki Nieprofesjonalnej we Wrocławiu. Znawcy ludowej sztuki współczesnej zachwycali się jego talentem i nieokiełznaną wyobraźnią.
– Rzeźbę łatwiej zrobić, a malowanie jest trudniejsze. Przy obrazach trzeba się więcej skupić, lepiej przyłożyć. Kiedy przychodzi ochota, siadam i od razu maluję. Biorę pędzel, kreślę ramki, potem niebieskie niebo, zieleń. Na tym tle ciągnę od razu pędzlem domy, ludzi, zwierzęta. Maluję od razu bez szkicowania… – opowiadał Tadeusz Żak w jednym z wywiadów.
Pierwsze obrazy malował zwykłymi „plakatówkami”, niektóre bejcą wymieszaną z octem, specyfik był jego „wynalazkiem”. Powierzchnie obrazów zamiast werniksem zabezpieczał radzieckim lakierem do włosów. Jego prace: „Ucieczka do Egiptu”, „Proszenie o chleb”, „Święcone pod krzyżem”, „Ostatnia Wieczerza” zachwycały pogodą, łagodnością i optymizmem.
– Zaczynał jako amator, by dorobić do marnej pensji i utrzymać rodzinę. Doceniony jako rzeźbiarz oddał się tej pasji całkowicie, zostawiając na dalszym planie dom i rodzinę. Żył by rzeźbić, a potem także malować. Gdy był już chory i zagubiony malował coraz więcej, byle tylko zdążyć namalować wszystko. Niezwykłe wrażenie pozostawiła mi ostatnia wizyta w jego surowym, niedokończonym na piętrze domu: na dużym stole dziesiątki spiętrzonych obrazków małego formatu, niektóre sklejone, źle wysuszone – wspomina Nina Skotnicka.
Tadeusz Żak zmarł w 1998 roku.
Malarz niedzielny
– Józef Firmanty był bardzo zdyscyplinowany i obowiązkowy. Marzył, jako dziecko, by uczyć się malarstwa, ale życie mu na to nie pozwoliło. Potem wojna i obowiązki wobec starzejących się rodziców i gospodarstwa. W dorosłym życiu malował tylko w wolnym czasie, zwykle w niedzielę. Gdy przeszedł na emeryturę i przekazał gospodarstwo, mógł oddać się malarstwu na dobre. Ale czasu zostało mu niewiele, aby opowiedzieć o wszystkim co chciał, zwłaszcza, co miał do przekazania młodemu pokoleniu – opowiada etnografka.
Urodził się 27 lutego 1913 roku w Korytnicy koło Staszowa. Całe życie pracował na roli. Ukończył zaledwie pięć klas szkoły powszechnej. W domu panowała bieda, ojciec małego Józka musiał wyjechać „za chlebem” do Ameryki, a on z matką i dziesięciorgiem rodzeństwa zostali na sześciu morgach ziemi. Dziecięce marzenia o malowaniu spełnił dopiero w wieku sześćdziesięciu lat. Niemal całe życie mieszkał w rodzinnej Korytnicy. Na jego twórczości odcisnęła swój ślad wojna. Walczył we Lwowie, uczestniczył w kampanii wrześniowej, na własne oczy widział okrucieństwo niemieckich okupantów.
„W wolnych chwilach maluję jako samouk. Jednym się podoba, drudzy mówią, że to szmira. No cóż robić, brak szkoły i dlatego brak uznania, i z tym trzeba się pogodzić” – mówił o sobie na początku artystycznej drogi. Krytycy dostrzegli jednak, że tworzy w nurcie tzw. naiwnego realizmu. Chłopskie życie we wszystkich jego aspektach było głównym tematem jego twórczości. Gdy z upływem lat coraz więcej osób doceniało jego prace, powiedział: „Lata płyną, czas się zmienił i to moje malowanie, po prostu wierzyć się nie chce, nabiera teraz uznania. Na konkursy mnie zapraszają, sztuka naiwna jest w modzie”.
Zmarł 23 września 1995 roku.
Sceny rodzajowe z życia wsi
– Życie nie było łaskawe dla Eugeniusza Brożka. Nie mógł spełnić swoich marzeń twórczych w młodości, dopiero gdy wyjechał na Śląsk, znalazł szansę, przyłączając się do grupy plastyków amatorów i biorąc udział w plenerach. Chciał malować i malował, ale po swojemu…Typowy naiwny artysta, kolorysta, związany ze środowiskiem wiejskim, z którego się wywodził – wspomina Nina Skotnicka.
Urodził się 22 sierpnia 1947 roku we wsi Przełaj, w gminie Sędziszów. W wieku zaledwie czternastu lat wyjechał na Śląsk, aby uczyć się w Zasadniczej Szkole Górniczej w Sosnowcu. Pracował tu jako górnik, hutnik, spawacz i ślusarz. W 1976 roku wrócił na Kielecczyznę i osiadł w Sędziszowie, znalazł tu zatrudnienie w fabryce kotłów. Cztery lata później podjął pracę na kolei, początkowo jako konduktor, a następnie kierownik pociągów osobowych. Dopiero po przejściu na rentę zaczął malować.
– Przenoszę na płótno to, co pamiętam z dzieciństwa. Sceny rodzajowe z życia wsi, które już bezpowrotnie chyba zniknęły z dzisiejszego krajobrazu, jak młócenie, koszenie kosą czy żęcie sierpem – mówił.
W latach osiemdziesiątych zaangażował się w prace amatorskiego klubu twórców przy Domu Kultury w Jędrzejowie, z którym chętnie wyjeżdżał na plenery malarskie. Od 1983 roku należał do Stowarzyszenia Twórców Ludowych, a rok później założył grupę „Sędziwoje”. Po pierwsze laury sięgnął na V Przeglądzie Plastyki Nieprofesjonalnej w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach, gdzie otrzymał II nagrodę za pejzaż zimowy. Rok później otworzył już swoją wystawę w Muzeum Narodowym w Kielcach. Otrzymał wiele prestiżowych nagród, m.in. Nagrodę im. Oskara Kolberga. Prace wystawiał w wielu polskich miastach, lecz także we Francji, Niemczech i Szwajcarii.
Zmarł 14 czerwca 2021 roku. W Muzeum Wsi Kieleckiej znajduje się jedna z największych kolekcji jego prac.
Kto zostanie mecenasem
Czy sztuka naiwna, która zdobyła silną pozycję wśród znawców i kolekcjonerów oraz postawiona została na równi ze sztuką uprawianą „zawodowo” przetrwa? Czy wśród nas są marzyciele, twórcy takiego formatu, jak Marianna Wiśnios, Tadeusz Żak, Józef Fermanty, Eugeniusz Brożek?
– Malarstwo naiwne będzie istniało tak długo, jak żyją i żyć będą ludzie obdarzeni talentem, potrzebą wypowiedzi artystycznej, którzy chcą rozładować emocje, by wykrzyczeć co czują, dla których sztuka jest formą terapii. Rzecz w tym, kto tych ludzi wysłucha. Gdzie, jeśli się zdecydują, będą mogli pokazać swoje prace… Ostatnia platforma wypowiedzi dla aktualnych i potencjalnych twórców przestała istnieć. Mam na myśli konkursy Współczesnej Sztuki Ludowej w dotychczasowym Stowarzyszeniu Civitas Christiana. Wielka szkoda. Nieważne na czym i byle czym, ale jak. Aktualnie problem polega na dotarciu do takich ludzi, zwykle samotników, którzy nie szukają albo nie mają gdzie szukać mecenasów – mówi Nina Skotnicka.
Wielka nadzieja w ludziach, którzy będą potrafili wypatrzeć samorodnych geniuszy, artystów niezależnych, zamkniętych w swoich domach, tworzących dla siebie z potrzeby serca i zechcą pokazać ich światu.