Opowiadanie Magdaleny Galas-Klusek.
Obława
Tak nie umierają ludzie w XXI wieku. Miażdżyca, cukrzyca, zawał, rak – to rozumiem, ale nie rozszarpanie przez wściekłe psy. Nawet nie dzikie, bo oswojone przez osadników w środku Europy kilkanaście tysięcy lat temu.
Biegłam do granicy pól i lasu. Pod stopami liście babki lancetowatej i mniszka chrupały jak chipsy wysuszone od tygodniowego żaru. Byłam pewna, że pod drzewami będzie już spokojniej, a na pewno chłodniej. Hektolitry potu, które kapały z koszulki i spodenek sprawiały, że kolejne bestie wyczuwały mnie z kilometra i przybywały na tę granicę, powiększając stado.
Jeszcze tylko kilka skoków i będę tam.
Las okazał się jednak kolejną pułapką. Korzenie starych drzew pod stopami wiły się jak splątane trąby słoni. Jakby ktoś zakopał tam zwierzęta po same kły. Spod podeszw dobiegały setki oddechów i już nie wiedziałam, czy to zakopane słonie, czy psy, które bez problemu mnie dogoniły. Kiedy spojrzałam w górę, drzewa z każdą sekundą coraz bardziej się nachylały, przyciskały mnie do ziemi.
Pranie
Marianna przez całe życie pracowała w fabryce grzejników. Zakład zamknięto wraz z transformacją gospodarczą. Zmieniły się upodobania, zmieniły się technologie. Ciężkie, żeberkowe i chropowate grzejniki z żeliwa stały się znakiem przeszłości i kąskiem dla złomiarzy. Każdy w domu instalował leciutkie, białe grzejniki, co zamożniejsi ogrzewanie podłogowe.
Marianna nie miała męża i dzieci. Jej młodość przeminęła ukradkiem między żeberkami grzejników i została w czasach sprzed transformacji. Teraz oddała się pasji gromadzenia w swoim niewielkim drewnianym domku ubrań zdobytych na wyprzedażach w sklepach z używaną odzieżą. Zawsze udało jej się upolować coś urokliwego i taniego. Wyprzedaże były w poniedziałek, a we wtorki Marianna robiła wielkie pranie. Wystawiała przed dom pięć krzeseł i na każdym ustawiała wielką miskę. Prała wszystko w starej pralce, a później w tych miskach płukała pranie w pięciu wodach. Bluzki, sukienki, spódnice rozwieszała na sznurach między drzewami. Kolorowe tkaniny powiewały jak dziesiątki flag przy jej domu. Zapach płatków mydlanych roznosił się w kierunku Stąporkowa i Końskich.
Marianna gromadziła nie tylko ubrania, ale i psy. Zaczęła od jednego. Ten w pewnym momencie się rozmnożył i już było pięć, a potem to poleciało: 10, 20, 50. Oczywiście część zginęła pod kołami samochodów, ale większość przeżyła.
Rozchodziły się rano we wszystkich kierunkach jak robactwo. Wchodziły na podwórka sąsiadom i zostawiały po sobie bałagan. Po wizycie psów podwórko wyglądało jak po kataklizmie. Jedno ze splądrowanych podwórek znajdowało się przy domu rodzinnym Igi, psychologa z wieloletnim stażem.
2010
Sprawa nie była prosta, bo przecież nikt szalony nie otwiera z radością wrót psychologowi. By do tego doszło musi przekroczyć jakąś granicę wstydu, choroby, albo człowieczeństwa.
Za pierwszym razem, kiedy dotarłam do domu Marianny, doszłam pod same drzwi wejściowe, zapukałam. Nikt mi nie otworzył, tylko firanka delikatnie poruszyła się w jednym z okien.
Za drugim razem byłam lepiej przygotowana, zrobiłam rozeznanie i przyszłam o świcie we wtorek, kiedy robiła swoje rytualne pranie. Rozstawiała miski, wlewała wodę i moczyła kolejne tkaniny. Cierpliwie stałam przy furtce.
– Dzień dobry! – zwołałam, kiedy spojrzała w moją stronę. Marianna nie odpowiedziała, tylko weszła do domu.
Postanowiłam dać kobiecie czas. Pobyt w rodzinnej miejscowości zamierzałam potraktować jak urlop. Wieczorami uprawiałam jogging.
Mogłam biec wzdłuż głównej drogi w wiosce, ale to wprowadzało miejscowe psy w duże ożywienie. Przybiegały do bram i szczekały zajadle, alarmując swoich właścicieli. Nawet najbardziej zajęci wychodzili ze swoich garaży, altanek i tarasów, stawali w dużej odległości od bramy w letnich spodenkach, albo samych stanikach. Każdy podpierał się pod boki i sprawdzał, co tak pobudziło domowego stróża podwórka. I tak było w każdym obejściu, więc postanowiłam zmienić trasę na bardziej dziką – przez polne ścieżki.
Suszące się siano, cykające świerszcze, wzbijające się w górę bażanty, sójki i sikorki generowały znacznie przyjemniejszy hałas niż wiejskie psy. Z każdym dniem wydłużałam trasę wieczornego biegu. Po tygodniu postanowiłam dobiec do lasu, który był oddalony o kilkanaście kilometrów od wioski. Nie podejrzewałam, że to teren strzeżony przez zupełnie inny porządek i zarządców bez litości.
Cień
Nie wiem, jak długo przytulona twarzą do ściółki klęczałam na skraju lasu. Zaczęłam sobie nawet wyobrażać nagłówki miejscowych gazet: „Wściekłe psy zagryzły kobietę w średnim wieku”.
W toku szalonego myślenia, oczywiście najbardziej przerażało mnie to: „w średnim wieku”, bo przecież dla kobiety niespełna 40-letniej mogło to być sporym ciosem. Możliwe, że najpierw zgłoszono by moje zaginięcie i policyjne drony przeskanowałyby teren pól i wsi. Urządzenia raczej nie miały szans w lesie i wtedy, o ironio, wysłano by psy tropiące.
„Poszukiwania trwały kilka godzin i zakończyły się odnalezieniem ciała. Ze wstępnych ustaleń wynika, że to ciało kobiety”.
Nie podobała mi się możliwość brylowania na głównych stronach lokalnych gazet i portali.
Zdecydowanie bardziej wolałam znaleźć jakieś rozwiązanie i dołączyć tę historię do panteonu śmieszno-strasznych anegdot.
Jednak kolejne psy podgryzały mi kostki, szarpały koszulkę i drapały ręce, którymi zasłaniałam głowę. Wzięłam suchą gałąź, która leżała obok na wyciągnięcie ręki. Ciągle klęcząc, zaczęłam kręcić nią wokół siebie, jak w dziecinnej zabawie ze skakanką – jeden kręci, a pozostali podskakują. Ten pomysł tylko rozsierdził psy. Jeden z hałastry, taki z chudymi nogami i głupkowatym wzrokiem, skoczył i ugryzł mnie w dłoń.
Zawyłam. Żałowałam, że nie mam gazu pieprzowego, albo jakiejś broni.
Z bezsilności zaczęłam płakać. Mijały sekundy, minuty i godziny. Kiedy zrobiło się niemal ciemno świerszcze rozpoczęły swój świszczący marsz. Suszące się siano, cykające świerszcze, wzbijające się w górę bażanty, sójki i sikorki – piękne wspomnienie lata, jeśli nie jest się akurat otoczoną przez hordę psów.
W pewnym momencie na horyzoncie dostrzegłam jasny punkt, który robił się coraz większy. Poczułam nadzieję.
1980
Wykonując swoją pracę, wiele można usłyszeć mimochodem. Marianna ustawiała kolejne wystudzone żeberka grzejników, a potem wieszała je na haki i przesuwała dalej na linię do malowania. To były lata 80. Więc produkowano znacznie mniej, bo brakowało surowców, a wyprodukowane egzemplarze w większości rozpływały się na znajomych, gwiazdy ekranu i lekarzy. Przeciętny obywatel nie mógł sobie kupić do domu grzejnika, mógł go co najwyżej załatwić.
W magazynie pracował Staszek, który rozdzielał towar według sobie tylko znanej logiki. Marianna widziała, jak Staszek wydaje grzejniki swoim znajomym.
Dyrektorowi robiło się gorąco, nie miał wystarczającej liczby kaloryferów, które widniały w księgach, niespokojnie robiło się też w fabryce. Trzeba było znaleźć kozła ofiarnego. Marianna wydawała się idealną kandydatką – bez rodziny, a do tego taka trochę milcząca niemota.
Dyrektor wezwał ją na dywanik i zagroził, że straci pracę. Wtedy Mariannie przypomniał się Staszek i powiedziała, że to nie ona powinna stracić pracę, a Staszek i jego koledzy. W kolejnych dniach jej koledzy jeden po drugim zaczęli znikać.
Marianna za swoje obywatelskie zachowanie dostała od dyrektora piękną białą bluzkę ze złotymi guzikami. Mogła też dalej pracować i nasłuchiwać, co się dzieje w fabryce. A nie działo się już zbyt wiele, wszyscy milczeli i tylko ciężkie prasy stukały rytmicznie, wypełniając całą fabrykę hałasem.
Minęło kilka miesięcy od całego zajścia. Marianna stała w kolejce po mięso na święta, miała na sobie swoją bluzkę ze złotymi guzikami.
Zbliżała się jej kolej, więc już spokojnie zaglądała do torebki, poprawiła spódnicę, kiedy nagle gdzieś z kolejki wyszedł Staszek. Podszedł do Marianny, splunął na jej bluzkę i odszedł.
Marianna nie czekając na świąteczne mięso pobiegła do domu. Spłakana rozebrała się i wrzuciła bluzkę do miski z mydlinami. Ustawiła jeszcze kilka misek i po kolei płukała bluzkę, ale wydawało jej się, że ciągle widać okropny ślad.
Psołap
W moją stronę szła postać z latarką, ale zanim ją rozpoznałam, zaczęła gwizdać z oddali. Wściekłe psy, które otaczały mnie i na zmianę szczekały, w odpowiedzi na gwizd zaczęły merdać ogonami i się ślinić. Postać gwizdała coraz głośniej, a psy pobiegły w jej stronę w nadziei na przekąskę. Największe osobniki szły z przodu, a małe i najgłośniejsze potykały się na szarym końcu. Poszłam za nimi, w kierunku gwiżdżącego człowieka, który teraz się odwrócił. Jasna plama latarki oświetlała teraz las przed nami. Szliśmy gęsiego: postać, 20 psów i ja, potykająca się o korzenie i mrużąca oczy by rozpoznać Psołapa, czy też Psołapkę, bo ewidentnie poruszała się jak kobieta.
Mijaliśmy drzewa, a na polach prosta melodia gwizdana przez naszą przewodniczkę niosła się daleko. Gwizd był rześkim wieczornym powietrzem, tlenem, który pozwalał nam oddychać i znaleźć drogę w gęstej mgle.
Byłam skrajnie zmęczona, po wielu godzinach zwijania się na trawie i ściółce leśnej, po tym strachu i wściekłości, ledwie powłóczyłam nogami, byle tylko dojść do wioski.
Psołapka zaprowadziła nas do jakiejś opuszczonej stodoły tuż przy wiosce. Zatrzymaliśmy się. Postać weszła do środka i wyniosła metalowe wiadro. Teraz zobaczyłam, że to Marianna.
– Uratowała mnie pani! Bardzo dziękuję – powiedziałam. Jednak ona, nie czekając na moje hymny pochwalne, wręczyła mi wiadro i wskazała ręką długie korytko. W wiadrze było jakieś wymieszane jedzenie, jakby karma dla psów, jednak w słabym świetle latarki nie widziałam zbyt wiele.
Marianna pokazała na wiadro, a potem na korytko. Pomyślałam, że chodzi jej o to, żebym napełniła koryto i nakarmiła psy. Sypałam pokarm, a Marianna świeciła latarką na koryto. Psy zadowolone, że wreszcie zostaną nakarmione, z ochotą podbiegały by zjeść kolację.
– Zgłodniały – próbowałam z uśmiechem zagadać do kobiety, jednak ta nadal milczała.
Po kilku minutach psy po kolei zaczęły się zwijać i wyć, jakby zjadły coś żrącego. Ujadały, a potem sztywniały.
Z niedowierzaniem patrzyłam to na nie, to na Mariannę, która w milczeniu patrzyła, jak zdychają. A potem odwróciła się i poszła w stronę swojego domu.
W mojej głowie rozpoczęła się gonitwa myśli: „Ale jak to? Co to ma znaczyć, przecież nie chciałam. To nie ja, to ona. To ona!”
Nie wiem jak długo to wszystko mogło trwać, ale wycie psów zaalarmowało mieszkańców wioski. Ludzie z latarkami przyszli pod stodołę, świecili na mnie i na psy. A ja ciągle stałam w osłupieniu z tym przeklętym wiadrem.
– To ona, to ona, to ona – szeptali między sobą, podświetlając to psy, to mnie.
A Marianna była daleko i tylko zapach mydlin jej podomki przypominał, że dopiero co tu stała.