XVIII edycja Festiwalu Form Dokumentalnych „Nurt” zakończyła się w zeszły piątek w Kieleckim Centrum Kultury. Warto podkreślić, że „Nurt” – był, jest i (zanosi się na to), że wciąż będzie – jedynym festiwalem filmowym firmowanym przez miasto Kielce.
Impreza wymyślona i od lat prowadzona przez nieocenionego Krzysztofa Miklaszewskiego jest wciąż wizytówką filmowych Kielc, na dobre i na złe. Niestety, rok w rok organizatorzy muszą walczyć o finansowe przetrwanie – tym razem pomogło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego dofinansowując tegoroczną edycję. A gdyby imprezy tej zabrakło, jedno z największych miast w Polsce pozbyłoby się jedynej takiej imprezy filmowej w skali całego kraju. Co, nie muszę o tym mówić, niezbyt pochlebnie świadczyłoby o „kulturalnych aspiracjach” i artystycznej wartości miasta nad Silnicą. Dlatego z tego miejsca, nie tylko jako wieloletni juror festiwalu, ani też jako miłośnik sztuki filmowej w każdej postaci, lecz przede wszystkim jako kielczanin rodem, apeluję do wszystkich – mniej lub bardziej oficjalnych czynników – by działały na korzyść utrzymania, a przede wszystkim rozwoju „Nurtu”, który mimo kłopotów, zwłaszcza finansowych, wciąż dzielnie broni Kielc na mapie filmowo-festiwalowej Polski.
W nurcie ludzkich spraw i kontrowersji
Tegoroczna impreza była nieco inna od wcześniejszych edycji, zwłaszcza repertuarowo. W komisji selekcyjnej brakuje od paru lat Andrzeja Koziei, człowieka nieprzeciętnego, który – jako przewodniczący zespołu specjalistów wybierających filmy do przeglądu – potrafił wyselekcjonować te najciekawsze, reprezentujące różne punkty widzenia, ukazujące dorobek różnych ośrodków realizujących dokumentalne formy filmowe. Być może zabrakło podczas tegorocznej edycji „dotyku Koziei”, ponieważ gros produkcji, które obejrzeliśmy zostało zrealizowanych przez ośrodki telewizji komercyjnych, zwłaszcza TVN. Nie twierdzę, że były to źle zrealizowane, nudne, czy niewarte uwagi materiały. Wprost przeciwnie. Większość z tych filmów reprezentowały wysoki poziom realizacyjny, dotykając ważnych, społecznych spraw. Problem polegał na tym, że realizacje te były do siebie, formalnie, łudząco podobne. Często też poruszały w sumie te same zagadnienia. Na przykład, cały blok reportaży podnoszących kwestie nadużyć ludzi Kościoła Katolickiego. Nie znaczy to, że takie filmy nie powinny powstawać, że niektórzy przedstawiciele Kościoła Katolickiego, nie mają „za uszami” – o czym trzeba mówić, pisać, czy realizować formy dokumentalne. W sumie leży to również w interesie samego Kościoła, do oczyszczenia którego nawoływał jeszcze Święty Jan Paweł II. Ale kiedy oglądamy na festiwalu pięć czy sześć filmów o tej tematyce, którym towarzyszy tylko jeden film, pozytywnie ukazujący ludzi Kościoła, możemy się zastanawiać, czy przegląd nie wpada w pułapkę tendencyjności, rezygnując z obiektywności i różnorodności – wartości, pod znakiem których tworzył się i rozwijał przez lata.
Kuriozalne było również pokazywanie tego typu produkcji dzieciom i młodzieży, tradycyjnie gromadzącym się w czasie porannych seansów. Na przykład film „Niewidzialne” Darii Górki, mówiący w sposób wyjątkowo tendencyjny o problemie aborcji. Zobaczyliśmy Polskę jako kraj niemalże wyjęty z serialu „Opowieści Podręcznej”, gdzie – według bohaterek – kobiety traktuje się wyłącznie jako „żywe inkubatory”. Jeśli pokazuje się taki film (i inne) nastolatkom zgromadzonym w KCK, powinno się zadbać, by stał się on raczej punktem wyjścia do szerszej debaty z udziałem zwolenników aborcji, działaczy „pro-life” i kobiet, które niekoniecznie mają pozytywne wspomnienia związane z przerwaniem ciąży. W innym przypadku film taki czyni więcej szkody niż pożytku, zwłaszcza w umysłach młodych ludzi, którzy dopiero formują swój punkt widzenia i podejście do najważniejszych życiowych spraw.
Zgadzam się z Krzysztofem Miklaszewskim, który podczas zamknięcia imprezy powiedział, że dokument i jego twórcy winni ujmować się za „ofiarami” i ludźmi „pokrzywdzonymi”. Ale „ofiary” i „pokrzywdzeni” to nie tylko ofiary pedofilii, czy kobiety dokonujące nielegalnych aborcji (i mierzące się z jej następstwami), ale – dla niektórych – właśnie te bezbronne dzieci, brutalnie wyrywane z łon matek. Więc jeśli już decydujemy się na ukazywanie tego typu produkcji, winniśmy się postarać na ukazanie drugiej strony sporu, do tego w towarzystwie mądrej, dopuszczającej do głosu różne opcje, dyskusji.
Filmy, które łączą
Ale jeśli nawet dobór tegorocznego festiwalowego „menu” był z lekka kontrowersyjny i czas pokazów niektórych filmów nie do końca fortunny, to i tak wciąż na festiwalu można było obejrzeć wiele bardzo ciekawych, wręcz doskonałych filmów. Jeśli dzieła „kontrowersyjne”, o których pisałem wyżej, mogły podzielić wielu widzów śledzących przegląd, to szczęśliwie żaden z nich nie zyskał uznania jury na tyle, aby zdobyć konkursowe laury.
„Nurt” wygrał film, który miast dzielić, łączy. Fenomenalny, realizowany przez cztery lata dokument Łukasza Kowalskiego „Lombard”. Cóż to za wspaniały film! Rzadko mi się zdarza wpadać w filmoznawczy zachwyt. W tym przypadku jednak, film Kowalskiego sprawił, że znów poczułem wiarę w kino. Kino dokumentalne obrazujące, jak rzekł onegdaj mistrz dokumentalnego kina Dziga Wiertow – autor słynnego filmu „Człowiek z kamerą” (1922) – „żizn w razpłoch”, czyli życie, takie jakie jest. A życie jest na przemian tragiczne, śmieszne, wzniosłe, niskie, smutne, wesołe, a przede wszystkim samo w sobie jest zachwycające – swą nieprzewidywalnością i pięknem. „Lombard” to opowieść o ludziach prowadzących tytułowy skład towarowy w zabiedzonej dzielnicy Bytomia, między jednym a drugim „familokiem”, zasiedlanym przez rodziny byłych górników, którzy na skutek restrukturyzacji potracili pracę. Rządzi tym przybytkiem szef – skrzyżowanie włoskiego mafiozo i Olsena z „Gangu Olsena” – „biznesman”, któremu wydaje się, że prowadzi duży interes, podczas gdy próbuje po prostu opchnąć znoszony mu zewsząd szmelc. Wspaniała jest już pierwsza scena filmu, podczas której „szef” wykłóca się przez telefon z klientem, któremu sprzedał zepsuty mikser. W czasie rozmowy, podczas której bohater, z iście hollywoodzką werwą, próbuje przekonać rozmówcę, że sprzęt był i jest sprawny – jego współpracownik, wytatuowany osiłek, nadmuchuje i związuje balony (które, dodajmy, pękają). W tej krótkie, dowcipnej scenie, ukazującej dosłownie „nabijanie klienta w balona”, kryje się całe clue filmu Kowalskiego. Pozornie jest to bowiem opowieść o kanciarzach, ale w swej istocie jest to głęboka, tragikomiczna i ostatecznie budująca opowieść o człowieczeństwie. Utrzymana (sic!) w duchu filmów czeskiej szkoły filmowej, zwłaszcza Milosa Formana. Mamy tu niemalże cytaty – choć przecież nie sfilmowane podług scenariusza, lecz po prostu „ułożone przez życie”, które filmuje kamera – z „Miłości Blondynki”, „Czarnego Piotrusia”, czy „Pali się moja panno” – zwłaszcza finał filmu ukazujący zabawę jaką dla mieszkańców dzielnicy organizują lombardziarze. Twórcy nagrodzonej produkcji, scena po scenie, udowadniają, że z pozoru niesympatyczni i niezachęcający swą aparycją do kontaktu – bohaterowie (bo jest też malownicza postać partnerki „szefa”, kobieta w typie Wioletty Villas, w sztucznym futrze i tipsami długości pogrzebaczy) są ludźmi z sercami ze złota, którzy samemu niewiele mając, potrafią dzielić się z innymi, którzy nie mają nic. Jakże wspaniała jest scena, kiedy „Wioletta Villas”, widząc opłakany stan mężczyzny, który przyszedł oddać w lombardzie jakieś śmieci, karmi go na tyłach sklepu fasolką po bretońsku, którą miała właśnie zjeść na obiad.
Siła i piękno tego filmu polega na dekonstrukcji postawy pogardy i uprzedzenia. Niestety charakterystycznej, zwłaszcza dla przedstawicieli współczesnego polskiego społeczeństwa, przede wszystkim liberalnych „elit”, które z wyższością i pogardą patrzą na ludzi, kojarzonych z „elektoratem PiS”, żyjących za „pińcet plus”. Często to właśnie ci ludzie są najbardziej wartościowi, zdolni do dzielenia się z innymi, tym co mają, a często mają niewiele.
Naprawdę, nie dziwię się, że „Lombard” zdobył zarówno główną nagrodę jury „Nurtu”, jak i „Nagrodę Publiczności”. Jest to przykład filmu idealnego, pełnego, w którym „wszystko gra”. Aż chciałoby się potowarzyszyć jeszcze bohaterom „Lombardu” – tak zabawnym, tak interesującym, tak ludzkim.
Sztuka nie zawodzi
Odkąd jestem jurorem „Nurtu”, a będzie to już bodajże siedemnasty rok, specjalnością przeglądu były zawsze interesujące dokumenty o sztuce – ludziach ją tworzących, ale też artystycznych zjawiskach realizowanych w przeszłości i dziś. Właśnie filmy z tego gatunku – dodajmy najlepsze w całym przeglądzie, obok głównego triumfatora – znalazły swoje uznanie w oczach jury.
Zacznę może od wyróżnienia, bo uważam, że ten film był pozycją najbardziej zasługującą na uwagę spośród owych „filmów artystycznych”. Mowa tu o obrazie: „Emanuel Schlechter. Szlagworty niezapomniane” Jerzego Oleszkowicza. Brawurowo zrealizowany portret przedwojennego tekściarza, scenarzysty i aktora, Polaka żydowskiego pochodzenia rodem ze Lwowa. Szlechter był autorem tekstów do największych szlagierów kina II RP, takich jak „Umówiłem się z nią na 9”, czy „Seksapil to nasza broń kobieca”, wyśpiewywanych przez największe gwiazdy kinematografii znad Wisły tamtego czasu – Eugeniusza Bodo czy Adolfa Dymszę. Szlechter był również twórcą przebojowej audycji radiowej „Na wesołej lwowskiej fali”, której bohaterami byli kresowi wagabundzi Szczepcio i Tońcio, zresztą również bohaterowie filmów współtworzonych przez Szlechtera jak: „Włóczędzy” czy „Serce batiara”. Szlechter był wzorem patrioty, który nie tylko służył swym wielkim artystycznym talentem Polsce, ale również odznaczał się niezłomną postawą patriotyczną: walczył w 1920 roku z bolszewią, nie przyjął w 1939 roku radzieckiego paszportu, a w końcu dokonał żywota w hitlerowskim obozie zagłady. Piękna to postać i doczekała się pięknego filmu – ze starannie dobranymi i odnowionymi cyfrowo fragmentami przedwojennych szlagierów filmowych, pomontowanymi z wypowiedziami historyków kina m.in. Stanisławem Janickim czy specjalistami od polskiej mowy, jak Profesor Bralczyk, który omawiał… wpływ szlechterowskich tekstów, tzw. „szlagwortów”, na polską mowę, również współczesną.
W podobnym stylu utrzymany był nagrodzony laurem dyrektor KCK Augustyny Nowackiej film „Pan Kleks – miłość i wojna” Władysława Jurkowa. Jest to opowieść o wojennych losach Jana Brzechwy. Dokument pokazał, jak Brzechwa opisywał okrutną wojenną rzeczywistość, zamieniając ją w baśń w swej nieśmiertelnej powieści dla dzieci i młodzieży „Akademia Pana Kleksa”.
Wyróżnienie otrzymał rónież dokument „Paleta. Koncert na latającego skrzypka” Jarosława Migonia. Piękny portret krakowskiego wirtuoza Zbigniewa Palety – wieloletniego akompaniatora „Czarnego Anioła” Piwnicy pod Baranami – Ewy Demarczyk, który zasłynął… graniem, stojąc na dachach samochodów.
Testament Kantora
I trzeba się zgodzić z redaktorem Jerzym Armatą, który w swoim podsumowaniu festiwalu zaznaczył, że właśnie sztuka pozwala nam przeżyć, zwłaszcza w czasach trudnych, kiedy poddawani jesteśmy różnorakim próbom. Udowadniał to całym swym życiem i twórczością wielki Tadeusz Kantor, którego sztuce „Umarła klasa” (a raczej jej światowej recepcji – publikacja nosi tytuł „Światowy żywot Umarłej Klasy”) poświęcił swą książkę Krzysztof Miklaszewski – aktor teatru Kantora. Uroczysta promocja tej publikacji odbyła się właśnie na tegorocznym „Nurcie”. Kantor, tworząc swój wieloznaczny, a przecież zrozumiały wszędzie dramat, twórca teatru „Cricot 2”, nawiązywał również do form teatru japońskiego Noh, w którym aktorzy noszą specyficzne maski, a w spektaklach Kantora, maski często zastępowała charakteryzacja. Właśnie ta maska, czy też charakteryzacja, jest symbolem sztuki, czy ogólnie działalności artystycznej. Człowiek musi ją zakładać, czyli obcować ze sztuką, jeśli chce przetrwać. Zwłaszcza w czasach, kiedy wrażliwość i dobro staje się towarem deficytowym. A nawet trzeba je ukrywać, by uchronić przed zeszmaceniem i podeptaniem.
Z pewnością, mimo podnoszonych przeze mnie kontrowersyjnych kwestii, a może właśnie dzięki nim(?), „Nurt” płynie wartko, poruszając serca, sumienia i intelekty. I niech ten stan rzeczy utrzyma się jak najdłużej. Ku korzyści tak miłośników kina (zwłaszcza dokumentalnego), jak i kulturalnych Kielc.