Wizerunek Józefa Piłsudskiego znany jest zapewne każdemu dorosłemu Polakowi. Jednak wiedzę tę wypełniają skrajnie przeciwstawne stereotypy. Przełamuje je monumentalna monografia pióra Bohdana Urbankowskiego. Brakuje mi w niej jednak analizy romantycznej twarzy człowieka, którego nie waham się nazwać mężem opatrznościowym Niepodległej. Wyśnionym w III części „Dziadów” bohaterem, którego imię czterdzieści i cztery.
Skrajne opinie towarzyszyły Ziukowi (tak go nazywała już rodzina) od dzieciństwa. Nie zmieniło się to w czasie burzliwej i pełnej „westernowych” zdarzeń młodości. Brawurowy atak na pociąg, któremu przewodził młody Piłsudski, jedni uważali i nadal uważają za czyn bohaterski, inni za koronny dowód, że Naczelnik był pospolitym rzezimieszkiem.
Podczas marszu do niepodległości – zaczętym 6 sierpnia 1914 roku wymarszem kadrówki z podkrakowskich wówczas Oleandrów do Kielc, a częściowo zakończonych wyjściem Komendanta z aresztu z twierdzy magdeburskiej i przybyciem do Warszawy 11 listopada 1918 roku – również niejednogłośnie wyrażano się o naszym bohaterze.
Wielu uważało go za męża opatrznościowego, owego Mickiewiczowskiego „czterdzieści i cztery”. Byli też nie mniej liczni, którzy uważali go za wichrzyciela, agenta państw centralnych albo w najlepszym wypadku pozbawionego kontaktu z rzeczywistością pięknoducha.
Nie zmieniło się to nawet w czasie obrony niepodległości Polski i cywilizacji europejskiej podczas wojny polsko-bolszewickiej 1920 i 1921 roku. W dobie drugiej Rzeczypospolitej Naczelnik Państwa miał swoich zagorzałych zwolenników zwanych, zależnie od okoliczności i czasu – „legionistami”, „piłsudczykami”, „obozem sanacji”. Miał też równie zagorzałych przeciwników. Należeli do nich ci, którzy wybrali inna drogę polityczną – narodowcy, ludowcy, socjaliści z innego niż Piłsudski skrzydła PPS, komuniści, wypatrujący rewolucji w Polsce. Również ci wszyscy, którym nie podobały się zapędy autorytarne Marszałka, jego subiektywne „wyznaczanie” na stanowiska sprawdzonych towarzyszy broni i pomijanie tych, którzy śmieli się mu sprzeciwić lub służyli kiedyś nie w tym co trzeba legionie…
Żeby nie być gołosłownym, przywołam teraz przed nasz trybunał wyobraźni dwóch moich dziadków.
Pierwszy, Jan Kazimierz Kossek był adwokatem, doktorem praw i historii sztuki, przed wojną kustoszem zbiorów rodziny Tarnowskich na zamku w Suchej Beskidzkiej. Urodził się w Krakowie, chrzcił w parafii świętego Szczepana, która wtedy, w 1888 roku, była przy Placu Szczepańskim – sto metrów od Rynku Głównego. Dziadek Jan był emisariuszem Piłsudskiego na dalekim wschodzie – mam piękne japońskie pamiątki z tych „wojaży”. Do Austrii nie miał sentymentu, podobnie jak jego Naczelnik. Sam był, zaraz po pierwszej wojnie światowej, wyznaczonym przez administrację rodzącego się państwa polskiego zarządcą Wadowic. Tych samych, w których niedługo potem urodził się Karol Wojtyła.
Ten dziadek całe życie, nawet w PRL-u, w którym zmarł w 1957 roku, był piłsudczykiem i państwowcem.
Drugi mój dziadek, to Franciszek, urodzony w Austro-Węgrzech i ochrzczony w roku urodzin – 1902. Imię dostał na cześć miłościwie panującego cesarza Austrii i króla Węgier, króla Czech i króla Chorwacji – Franciszka Józefa I. Jego ojciec i dziad byli potomkami Polaków i Węgrów, dość zamożnymi chłopami z bardzo bliskich okolic Witosowych Wierzchosławic. Ten dziadek, wykształcony przed wojną sędzia II RP, był witosowcem do końca długiego życia, zakończonego w Krakowie w 1999 roku. Na emigrację wewnętrzną wybrał się w roku 1950 – kiedy przeszedł w stan spoczynku. Pracował później jako adwokat i radca prawny, razem z byłym oficerem austro-węgierskiej armii, sławiąc na krakowskich Plantach nieboszczkę Austrię i Jaśnie Pana Cesarza. Z gazet czytywał tylko „Dziennik Polski”, a granicę państwową przekroczył tylko raz – jadąc z synem z Piwnicznej do pobliskiego Popradu. Za to zmieniające się granice państw wielokrotnie wkraczały w jego – spędzone przed wojną na ziemi krakowskiej, a po drugiej wojnie światowej w Krakowie – życie.
Dopóki żył pierwszy dziadek, podczas rodzinnych kłótni zażarcie się sprzeczali. Głównie o państwo, Witosa i Piłsudskiego, którzy w ich sercach cały czas żyli. Dziadkowie, Witos i Piłsudski żyją także w moim sercu. W związku z tym nie wierzę politykom żadnej maści i patrzę im na ręce.
Piłsudski też jest, nie tylko moim, „dziadkiem”. Tak go nazywali podkomendni i zwykli Polacy. Ci, którzy go nie kochali, zwali Marszałka – dziadem, co pozostało w prześmiewczej wersji świętej pieśni piłsudczyków:
„My pierwsza brygada
Piłsudskiego dziada…”.
Przed wojną i do tej pory można znaleźć hagiografie, karykatury i szerzące czarny PR, zmarłego 87 lat temu, pierwszego Naczelnika Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Marzyciel i strateg
Racje jednych, drugich i trzecich zwolenników, przeciwników i ludzi zdystansowanych do legendy Marszałka i legionowego czynu, stara się wyważyć w porywającej książce o nim Bohdan Urbankowski. Tytuł opasłej (1024 strony!) księgi mówi wiele o podejściu autora do bohatera swgo dzieła: „Józef Piłsudski. Marzyciel i strateg”.
Po lekturze podzielam zdanie entuzjastów biograficznego dzieła. „Żadna z innych książek o Józefie Piłsudskim nie może się równać z monumentalną biografią Bohdana Urbankowskiego. Jest to bowiem dzieło piekielnie interesujące. Tak jak piekielnie interesujący był sam marszałek Piłsudski. Jego życiorys był tak dramatyczny, jakby komponował go sam Szekspir. Urbankowski nie stawia mu pomnika, wprost przeciwnie – przedstawia go jako człowieka z krwi i kości. Takiego jakim był” – napisał Piotr Zychowicz, publicysta historyczny tygodnika „Do Rzeczy”. Profesor Wacław Jędrzejewicz, cytowany przez wydawców na zachętę do lektury książki, postawił kropkę nad „i”: „Przez najbliższych pięćdziesiąt lat to będzie najlepsza książka o Piłsudskim”.
Co tak zachwyciło pierwszych recenzentów księgi? Z pewnością nie brak bibliografii, który jest sporym mankamentem monografii Urbankowskiego. Jednak z równym przekonaniem można powiedzieć, że dzieło Urbankowskiego, może również za sprawą ograniczenia „aparatu badawczego” (choć na końcu tomu są jednak przypisy, a także bogate kalendarium), czyta się jak napisaną według najlepszych reguł gatunku powieść sensacyjną. Detektyw Urbankowski wiedzie nas po krętych ścieżkach życia Marszałka, rozwija wątki bardziej znane i te do tej pory dostępne bardzo wąskiemu gronu specjalistów. Czasem trafia na świeże tropy. Szczególnie, gdy śledzi, tak przecież powiązane z działalnością publiczną, prywatne życie najbardziej chyba rozpoznawalnej, obok Karola Wojtyły i Lecha Wałęsy (a dziś pewnie Roberta Lewandowskiego), postaci z polskiego życia publicznego.
Urbankowskiemu pomaga jego renesansowa wszechstronność. Jest poetą, zatem wie, co oznacza „odpowiednie dać rzeczy słowo”. W dorobku ma bardzo istotne monografie, poświęcone właśnie Wojtyle, Zbigniewowi Herbertowi i Adamowi Mickiewiczowi. Szkoda jednak, że nie napisał monografii Juliusza Słowackiego. Może wtedy bardziej doceniłby jego znaczenie dla serca i czynu Marszałka.
Słowacki ponad wszystko
To prawda, że Piłsudskiego można nazwać – urodzonym w Zułowie wcieleniem marzenia Mickiewicza o „bohaterze nad bohatery”, wyrażonym w słynnym monologu Konrada.
Mickiewicz rezerwował jednak „czterdzieści i cztery” dla siebie. Nie wiedział do końca, co oznacza ta liczba, bo wykrzyczał ją w natchnieniu. Gdy przyszła chwila przebudzenia po ekstatycznym transie, nie ukrywał, że to siebie uważa za najlepszego kandydata na objęcie rządu dusz. Że to jego czyn i słowo będą spełnieniem poetyckiej wizji. Próbował nawet zrealizować swoją obietnicę. Tworzył „Trybunę Ludów”, próbując znaleźć sposób na trafienie po strzechy. Głosił w Paryżu wykłady o literaturze słowiańskiej w ogóle, a polskiej w szczególności. Mówił o Mesjaszu Narodów, którym jego zdaniem byli Polacy. Pisał coraz krótsze wiersze. Założył legion, który miał wyrwać Polskę z okowów. Przetapiając słowa w czyn, umarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Może na tyfus, a może otruty przez rosyjskiego szpiega.
Jeżeli Piłsudski kochał Mickiewicza, Norwida, Krasińskiego – a z pewnością tak było, to Słowackiego – wielbił. Rozczytywał się w jego dziełach, w których stworzył mit i wytyczył drogę duchową swoim rodakom. „Genesis z ducha” i „Król Duch”, „Grób Agamemnona” i „Testament mój”, „Beniowski” i „Kordian”, „Horsztyński” i „Złota czaszka” były dla romantyka Piłsudskiego, który stopił w jedno słowo i czyn, miłość i gniew – drogowskazem. Szansą na autokrytyczne spojrzenie i zachętą do lotu ku niepodległości. Nie ikaryjskiego, niedojrzałego, stopionego przez promienie słońca. Lotu zwycięzcy. Czterdzieści i cztery, Konrad w wileńskiej celi i Kordian z improwizacji na najwyższej górze Europy – Mont Blanc, stopili się w jedno i dolecieli w serce Piłsudskiego. W jego sile ducha i bezwględnej konsekwencji. Dolecieli razem z nim DO POLSKI.
Zamiast pomnika
Dużo pomników postawiono Marszałkowi, choć w czasach komunizmu, czyli przez 45 lat, nie wolno było o nim nawet mówić. Jest pomnik Komendanta na koniu w Warszawie, także w kochanych przez niego romantyczną miłością i często odwiedzanych po 1918 roku – Kielcach. Jeszcze lepszym pomnikiem Naczelnika jest zbudowany zaraz po jego śmierci budynek, dziś noszący miano Wojewódzkiego Domu Kultury. Obok stoi liceum imienia Piłsudskiego, jedno z wielu przecież w Polsce. Pomnik postawiono nawet kasztance – ulubionej klaczy Piłsudskiego, której monument stoi w Sulejówku.
Są również monumentalne dzieła, jak to Urbankowskiego i wiele innych, wydawanych przez instytucje noszące miano największego w ostatnich wiekach przywódcy polskiego narodu. Pamiętamy o Piłsudskim, sprzeczamy się o niego, o jego pomysły i metody działania, o jego wizję zjednoczonej wokół Polski wspólnoty państw i narodów.
Nie każda idea i pomysł Marszałka musi się nam podobać, zresztą i on zmieniał poglądy, sympatie, obiekty miłości, a nawet religijne wyznanie. Pamiętajmy jednak, że to on stanął na czele narodu w najtrudniejszym momencie. I kochał Polskę na zabój. Podobnie jak jego ukochani poeci – wszyscy wieszczowie wraz z czwartym i piątym – Norwidem i Wyspiańskim. Jak ceniony przez niego ogromnie syn tej ziemi – Stefan Żeromski.
Z krytyką radził sobie doskonale za życia, a i teraz, gdzieś z nieba albo z polskiego czyśćca, przemawia do nas donośnym, zazwyczaj nie znoszącym sprzeciwu głosem. Kiedy jednak zagada się za bardzo, w tym lepszym ponoć świecie, z Ignacym Paderewskim, albo wejdzie w rytualną kłótnię z Wincentym Witosem, czy Romanem Dmowskim, to głupawym i przemądrzałym, a mało wiedzącym o nim krytykom odpowiedzmy słynnymi słowami pierwszego Naczelnika wolnej RP:
„WAM KURY SZCZAĆ PROWADZAĆ!”
Pod czym podpisuje się Marek Mikos.
Wybrana bibliografia
Bohdan Urbankowski, Józef Piłsudski. Marzyciel i strateg, Poznań 2014, s. 1024.
Wróble na dachu, nr 16 (200), 15.04.1934.
Filary niepodległości. Rozmawia Andrzej Nowak, Kraków 2018, s. 383.
Andrzej Nowak, Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement, Kraków 2015, s. 604.
Janusz Osica, Andrzej Sowa, Bitwa Warszawska 1920. Rok niezwykły, rok zwyczajny, Poznań 2011, s. 483.
Bitwa o Ukrainę 1 I – 24 VII 1920. Dokumenty operacyjne, opracował i przygotował do druku zespół pod kierunkiem Marka Tarczyńskiego, opracowanie naukowe tomu Grzegorz Nowik (ISP PAN) i Juliusz S. Tym (ASW), Sulejówek/Warszawa, b.d., s. 1504.
Bitwa wołyńsko-podolska 5 IX – 21 X 1920. Dokumenty operacyjne, opracował i przygotował do druku zespół pod redakcją Marka Tarczyńskiego, Sulejówek/Warszawa, b.d., s. 1436.
Sprzymierzeniec. Pismo obozu jeńców w Baenjaminowie, rok 1917, kopia bibliofilska rękopisu, Warszawa 1928.
Józefowi Piłsudskiemu, Brygadyerowi Legion. Pol. Pod broń. Wiersz M. Smolarskiego. Napisał na chór męski Aleksander Orłowski. Wykonano po raz pierwszy na koncercie w Oświęcimiu dnia czternastego lutego 1915 roku. Dochód przeznaczony na Legiony, druk akcydensowy w posiadaniu autora felietonu.