Jeżeli ktoś sądzi po tytule, że przedstawię moje ulubione romanse powieściowe i filmowe, srogo się zawiedzie. Nie teraz. Dziś będzie o poczuciu humoru naszych wieszczów, ich kontynuatorów i epigonów. Także o ironii romantycznej i grotesce. O związanych z Kielcami oraz regionem świętokrzyskim gigantach: od Sienkiewicza i Żeromskiego po Pilcha i Olbińskiego.
Romantyzm na co dzień kojarzymy raczej z powagą, ba, nawet z patosem. Słowacki wzdychający przy grobie, Mickiewicz ubrany w płaszcz Konrada i pomstujący Bogu w Wielkiej Improwizacji. Powtarzający jego gest w „Wyzwoleniu” Wyspiański. Pamiętajmy jednak, że Ci twórcy mieli geniusz dany prosto od Boga, a On ma poczucie humoru i bywa też nawet małym, rozbawionym światem, nowonarodzonym dzieckiem.
Nie o śmiechu i poczuciu humoru Boga chcę tutaj pisać, ale o tej potężnej broni, jaką jest uśmiech, dystans, ironia – w rękach, ustach, gestach i pod pędzlem romantyków, neoromantyków oraz ich przedrzeźniaczy.
Diabeł na daszku
Mickiewicz bawił się słowem od dziecka. Znana jest dość powszechnie anegdota o żarcie, jaki zrobił kiedyś szkolnemu koledze. Gdy ten, wywołany przez nauczyciela do odpowiedzi, błagalnie i niemo prosił kolegów o pomoc, w sukurs przyszedł psotny Adaś. I podpowiedział nieszczęśnikowi szeptem (podaję z pamięci):
Naokoło Damaszku
Siedzi diabeł na daszku,
W kapeluszu zielonym
Kwiatuszkami upstrzonym.
Psotny był również młodszy o 11 lat od Mickiewicza – genialny dzieciak i bezprzykładny maminsynek – Juliusz Słowacki. Choćby kpiąc z Mickiewicza i siebie w wierszu „Nie wiadomo co, czyli romantyczność”, o którym pisałem już na tych łamach. Przypomnijmy sobie też komiczną scenę z papieżem w „Kordianie”. A „Balladyna”? Proszę bardzo: zabawa w Szekspira, żonglowanie motywami i postaciami ze „Snu nocy letniej”. I ta niezapomniana ironia, która karze wszechwładnej z pozoru, najwyższej w baśniowym państwie, tytułowej dyktatorce najpierw wydać wyrok na samą sobie, by za chwilę zginąć od pioruna.
Ironia połączona z serdecznym rozbawieniem gości też w słynnej arii Skołuby z naszej narodowej opery – „Strasznego dworu” Stanisława Moniuszki: „Strach waści? Nie! Za-żyj ta-baaa-kiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii”.
Wszystko, co obrzydliwe
Ironia to nie tylko sposób czy trik, ale przede wszystkim postawa. Bez niej nie można sobie wyobrazić naszych największych twórców. Neoromantyk Wyspiański też posługiwał się ironią. Spójrzmy choćby w tekst „Wesela” i przypomnijmy sobie „chłopomańską” postawę gospodarza, którego pierwowzorem był patron przyszłego roku Włodzimierz Przerwa-Tetmajer.
Groteska jest kategorią opisującą sztukę, formę artystyczną i postawę. Głośno o niej w krytyce i coraz bardziej masowym obiegu gdzieś od połowy XX wieku, kiedy ustabilizowała się nazwa, a na Zachodzie triumfował teatr absurdu. Choć niektórzy kojarzą ją nieodłącznie ze śmiechem, to nie mają racji. Nazwa pochodzi od włoskiego słowa la grotta, znaczącego „jaskinia” lub „piwnica” i odkrytych w nich starorzymskich ornamentów –„grotesek”. Przedstawiały one rozmaite, przeważnie dziwaczne, wykrzywione bądź fantazyjne formy. Groteskowe jest wszystko co pełzające, oślizgłe, pokraczne. Pająki, chrząszcze, ropuchy. Węże i inne stwory pełzające. Wykrzywione starością i tworzące dziwne, porażające formy drzewa. Groteska jest zatem postawą i wyrazem, które są konsekwencją nienazwanego lęku, panicznej bojaźni przed obrzydliwością świata lub jakichś jego przejawów. Gdy groteska zaczyna te lęki nazywać, stają się mniej groźne. Artysta, w odróżnieniu od zabobonnego ludu, nazywa, nadaję imię. Opanowuje na swój użytek lęk, przyszpila go do stworzonego przez siebie dzieła, a odbiorca na tym żeruje i już w bezpieczny sposób przeżywa swoje katharsis – oczyszczenie z lęków. Z tej bojaźni o 4.30 nad ranem, która nie ma nazwy, a trzęsie człowiekiem bardziej, niż taksówka jadąca po częściowo gruntowej ulicy Działkowej w Kielcach, nieobdarowanej przez żadnego prezydenta Kielc asfaltem. Lęk przed nieznanym trzęsie bardziej, bo nie wiadomo, skąd pochodzi. Trzęsienie podczas peregrynacji po Działkowej ma prostszą przyczynę: żaden z dotychczasowych prezydentów i wiceprezydentów Kielc, posłów, senatorów i wpływowych radnych tam nie mieszkał/nie mieszka i nie miał/nie ma tam krewnych lub jakichś znajomych. Sam tam mieszkam, to wiem.
Cios w Żeromskiego
Groteską, zanim ją tak powszechnie nazywano, posługiwał się człowiek jak świat światem. Bo lęk jest naszym atrybutem od momentu grzechu pierworodnego i wygnania z raju. Jeżeli bronią wytoczoną przeciw niemu jest groteska, to ona posługuje się zawsze elementem wykrzywienia, wyolbrzymienia, deformacji, a czasem tylko – oczyszczającym śmiechem. Jest bronią Witkacego, Gombrowicza, Mrożka, rzecz jasna Różewicza, który posługiwanie się groteską, również w celu krytyki postawy romantycznej, doprowadził do mistrzostwa.
Z naszym umiłowanym Wielkim Stefanem Żeromskim jest kłopot. Kochał i znał polskie słowo jak mało kto. Wychowany w dobie pozytywizmu i kultu nauki, prowadził nawet własne badania językoznawcze. Prawda, że obarczone błędami amatora-entuzjasty. Przypomniał też wiele starych, prapolskich słów oraz sam wiele wymyślił, z czołgiem na czele. Był jednak synkretyczny, pograniczny i interdyscyplinarny w każdym calu swojej duszy, więc nie ominęła go młodopolska pokusa wielosłowia, barwienia formy wyszukanym wyrazem. Coś za coś: nauczył nas wiele, ale teraz łatwiej obejrzeć filmy na podstawie jego arcydzieł, niż przeczytać choćby znaną każdemu z tytułu i nazwy „Puszczę jodłową”, czy monumentalne „Popioły”. A jednak, gdy na kartach swych powieści bawi się słowem i sytuacją, jest czytelny i zajmujący, nawet dla młodego czytelnika.
Ogarnięci bezwarunkową miłością do autora „Wiernej rzeki” (nazwę tę zawdzięcza mała rzeczka inwencji i geniuszowi tytułotwórczemu Żeromskiego), wydaliśmy w końcu (dopiero w 2004 roku!) jego wybór wierszy. I stało się. Trudno, mając przed sobą taki dowód na papierze, zaprzeczyć oczywistej prawdzie, że Żeromski jako poeta był, delikatnie mówiąc, epigonem. Nie chcę się znęcać nad autorem, któremu ja, świętokrzyska ziemia, literatura i kultura polska, język, Polska, tyle zawdzięczamy. Jednak na dowód, że moje słowa nie są łgarstwami albo efekciarską złośliwością, podam parę cytatów:
„Oj oczy, oczy, niebieskie oczy,
Spod blondynowych lśniące warkoczy
Strzałami serce razicie…”
To nie jest cytat z piosenki gwiazdora disco-polo, ale fragment pierwszego, nieopatrzonego tytułem wiersza z tomiku. W drugim wierszu zachwyt nad oczami wybranej pozostaje i nadal zgrzyta wtórnością właściwą nie tyle pogrobowcowi, ile epigonowi poetyckich osiągnięć romantycznych wieszczów:
„Och! – bo masz takie oczy chabrowe.
W takie anielskie błyszczące blaski,
W tak cudnych skrętach włosy twe płowe
Spod ściągającej płyną opaski…”
Pomijam trzeci, patetyczny liryk, w którym poeta skromnie rozmawia z całą ludzkością (sic!) i sięgam po czwarty. Niestety… Narząd wzroku ukochanej młodego twórcy albo raczej liryczne alter ego pisarza, znowu mnie dopada. Pisze o „oczętach” umiłowanej, a ogarnięty optycznie uformowanym uniesieniem, włącza do akcji również swój wzrok, jednak korzysta już tylko z jednego oka:
„Ja, świętokradca (!), znieważać śmiałem
Świętość jej modlitw mym wzrokiem,
Chciałem uwielbiać, porwany szałem,
Anioła – człowieka okiem.”
I nie uwierzycie Państwo, ale „blask boski, co w oczach płonie” zamyka tę kilkustrofową i tak za długą rymowankę. Nie koniec. W następnej… Tak, już wiecie, drodzy czytelnicy, pojawiają się oczy, które można znakomicie zrymować z „mroczy” i na powrót przedstawić w scenerii z pobrzękującą (wiadomo – liryka!) lirą młodego poety.
Dajmy już spokój Wielkiemu Pisarzowi, a mniejszemu poecie, tym bardziej, że ma coś na usprawiedliwienie. Jego ponadprzeciętny pociąg do kobiet (niektórzy zwą go erotomanią) potwierdzają świadectwa, zatem wiersze są szczere do przejmującego bólu, a więc prawdziwe.
Pasożyt Gombrowicz, spryciarz Olbiński
Nie musiał czytać młodego i starego Żeromskiego Gombrowicz, by w groteskowej masce żerować na romantyzmie polskim – podejmując jego wątki, mity, a nawet styl, język, ironię.
Romantyczne ciągoty i chwyty mistrza słowa Wiesława Myśliwskiego wymagają osobnego studium, dlatego tylko o nich wspominam. Do końca mieszkający w Kielcach Jerzy Pilch był wiernym uczniem i naśladowcą Gombrowicza, zatem przejął również jego długi wobec romantyzmu. Pochodzący ze świętokrzyskiego wielki aktor Daniel Olbrychski czasem nie ma romantycznego dystansu i wtedy, niczym szlachetka z „Pamiętników” Paska, z szablą rzuca się na obraz w galerii Zachęta, tnąc wroga niemiłosiernie. Lepiej jest, gdy nabiera dystansu i tworzy fenomenalne, skrzące się energią, samokrytyczną siłą i porywającą ekspresją role wielkich romantycznych i neoromantycznych bohaterów. Gdy Olbrychski romantyk z ducha i ciała, czyta romantyczny wiersz, to nawet Miłosz – który nie znosił aktorskiego czytania poezji, bo uważał je za płaskie i sztuczne – prawdopodobnie w grobie się nie przewraca.
A dlaczego w tym zestawieniu postanowiłem zamieścić również reżysera Piotra Szczerskiego i światowej sławy kielecko-nowojorskiego autora plakatów Rafała Olbińskiego? Szczerskiego, bo kochał romantyzm na zabój: wystawił przed wielu laty skrzące się humorem, autoironiczne i inteligentne „Ballady i romanse”, które zresztą były nagrodzone wśród dużej konkurencji na festiwalu polskiej klasyki teatralnej w Opolu.
A Olbińskiego? Popatrzcie na jego plakaty! Tam, jak to w trafionym w punkt plakacie bywa, wszystko widać na pierwszy rzut oka (tfu! znów to oko). Pop-art zmieszany jest z obrazkami jakby z gotyckiej powieści, tak popularnej w romantyzmie. Postaci przedstawiane są ze zmiennym, mającym rangę mocnego znaku, dystansem. Widać krzywizny, drogi, otwarty świat i zamknięte budowle, wreszcie groteskowe pofalowane linie i kształty.
Mój tekst trafiony piorunem
I mógłbym tak opowiadać dalej, o innych. Na przykład o epigonie Żeromskiego – poecie ponurym, bo pozbawionym opisywanej dziś przeze mnie poetyckiej broni Janie Gajzerze, ale deadline zaczyna niepokojąco spoglądać (czy te oczy mogą kłamać?).
Do tego Żeromski, we współpracy chyba z moją żoną, niechybnie wściekł się i wysłał przed chwilą, w trakcie pisania, błyskawicę. Stacjonarny komputer zgasł, zatem i światłowód poszedł na przerwę.
Co się dokładnie stało? Nie wiem. Podam fakty: przed dwoma kwadransami żona poprosiła, żebym podłączył iluminację na tarasie. Odburknąłem, że deadline, ale za chwilę dałem za wygraną. Włączyłem kabel do zewnętrznego gniazdka i przy mej dłoni pojawiła się błyskawica, która żwawo wyskoczyła z kabla. Maleńka, ale złośliwa. Sparaliżowała pracę. Usunąłem częściowo usterkę, a prąd pociągnąłem z łazienki, najwyraźniej niedostępnej dla Żeromskiego i jego Skierki. Już tylko krótka cierpka uwaga żony, że pomarańczowy kabel brzydko wygląda i chce go wyłączyć, a potem pogoń za deadlinem. Co chyba widzisz, drogi redaktorze i czytelniku, w kompozycji tego tekstu oraz zmianie rytmu w końcówce. Bo takie ślady pozostają. Przygadywałem wielkim – dostałem zapłatę. Ot, romantyczna ironia!