Był taki zwyczaj, który teraz zmienił trochę charakter. Otóż przed Bożym Narodzeniem, w Wigilię była „rybka”. Duże firmy zapraszały swoich męskich, tylko męskich pracowników do restauracji na śniadanie- opowiada o świętach niegdyś w stolicy varsavianista Jerzy S. Majewski.
Ogród Saski był miejscem bardzo eleganckim. „Były tam bramy, nie wpuszczano np. ludzi ubranych w łachmany czy tragarzy. Ale to się zmieniało. Przed 1939 rokiem ten charakter ogrodu się zmienił, przebito ulicę przez Ogród Saski. I w tym momencie ogród stracił charakter ekskluzywnego, tym bardziej, że zbierali się tam handlarze. Przede wszystkim chadzano tam z dziećmi. Świąteczny spacer, taki żeby się pokazać, to trzeba było przejść ulicą Wierzbową, placem Piłsudskiego i przez Mazowiecką – przy okazji zaglądając do kawiarni, ale to raczej w drugi dzień świąt” – powiedział.
„Był taki zwyczaj, który teraz zmienił trochę charakter. Otóż przed Bożym Narodzeniem, w Wigilię była „rybka”. Coś, co my znamy jako śledzik. Chodzili na nią panowie w większych grupach. Duże firmy i duże redakcje zapraszały swoich męskich, tylko męskich pracowników do restauracji na śniadanie. Podawano wtedy rybę i kawior oraz oczywiście alkohole, głównie czystą wódkę. Bo, jak mówiono „rybka musi pływać”. To wszystko było pod pretekstem, żeby nie przeszkadzać kobietom w przygotowaniu wigilii. Często było tak, że po tej „rybce”, panowie trochę „zawiani” szukali prezentów” – zaznaczył Majewski. Dodał, że na takie śniadania zapraszały luksusowe restauracje oraz legendarny coctailbar w Bristolu.
Pod koniec XIX wieku pojawiły się choinki. „Choinka była zazwyczaj kupowana przez pana domu i brało się ją na „furę” lub przywoziło dorożką. Czasem te choinki były wciągane przez okno” – opowiedział varsavianista.
„Taka mega gigantyczna choinka, na początku XX wieku, trafiała do mieszkania ojca Jadwigi Waydel-Dmochowskiej. To były bardzo wysokie wnętrza – takie do 4-5 metrów. Czyli ta choinka to było prawdziwe drzewo i to była cała celebracja z wnoszeniem i ubieraniem choinki” – powiedział.
Zaznaczył, że wtedy bardzo protestowano przeciwko temu, że masowo sprzedawano na stoiskach i w sklepach zabawki sprowadzane z Niemiec. „To były całe akcje, żeby kupować te produkowane przez polskich rzemieślników. Na łamach czasopisma „Świat” pisano, że przez to, że zabawki są sprowadzane z zagranicy to nasza choinka traci polski charakter i że umysł dziecka nie uczy się prawdziwego piękna” – przekazał. „To jest trochę zabawne, bo ta choinka była czymś nowym i przyszła z Niemiec. Więc trudno mówić o polskim charakterze. Ale trudno się dziwić, to był moment, kiedy walczono o niepodległość, to było po rewolucji 1905 roku czyli świtu niepodległości. Trwała ,ostra kampania, żeby te zabawki były polskie. Chodziło o to, żeby wykorzystywać zdobnictwo polskie, nowoczesne ale osadzone w sztuce ludowej” – dodał.
Choinki przystrajano bombkami, ale przede wszystkim słodyczami i świeczkami, które niestety powodowały pożary. Już przed pierwszą wojną światową zaczęły się pojawiać pierwsze lampki elektryczne, a w okresie międzywojennym było już ich całkiem sporo. „Niemniej aż do czasów powojennych, te świeczki naturalne dominowały” – podkreślił Majewski.
„W domach mieszczańskich, w latach międzywojennych potrawy na wigilijnym stole zależały od pochodzenia. Trzeba pamiętać, że wtedy Warszawa była tyglem. Ponieważ był stolicą, to ludzie zjeżdżali z zaborów, z Kresów, z Galicji czy Pomorza. I każdy przywoził swoją tradycję i potrawy. W związku z tym te święta były eklektyczne” – zaznaczył dodając, że tak jest i teraz.
Przed I wojną światową, pewne rzeczy były stałe. „Musiały być na początku zupy. Jedna to zupa rybna a druga to barszcz z uszkami. I oczywiście pięć potraw z ryb. Oczywiście z karpia, ze szczupaka, sandacza i lina – to były podstawowe ryby. No i oczywiście słodycze. W latach międzywojennych to był kompot z suszu ze śliwek i kutia, która przywędrowała z Kresów” – dodał varsavianista.
Zaznaczył, że co do celebracji świąt to wszystko zależało do rodziny. „Bo były takie, że najpierw celebrowało się czytanie Pisma Świętego, opłatek a potem kolacja. Ale było też tak, że dopiero po Wigilii najbliższa rodzina jeździła na opłatek. I wtedy rozdawano prezenty” – powiedział.
„Wystawiano też szopki, przebierano się i śpiewano kolędy, a wieczorem cała rodzina szła na Pasterkę. W Warszawie wybierano sobie kościoły, w zależności od tego, gdzie kto śpiewał. I przed I wojną światową dużo osób szło do katedry, bo tam śpiewał chór opery. I to było coś wyjątkowego” – podkreślił i dodał, że pierwszego dnia świąt szło się oglądać szopki w różnych kościołach, a potem odwiedzało się bliskich i wspólnie kolędowało.
„Po prezenty w latach międzywojennych chodziło się do domu towarowego Braci Jabłkowskich (obecny plac 5 Rogów). To był wyjątek, jedyny dom towarowy z prawdziwego zdarzenia” – powiedział Majewski. Zaznaczył, że sezon świąteczny zaczynał się 15 listopada i trwał do świąt. „W tym czasie ukazywały się katalogi i była tam przede wszystkim oferta dla dzieci, które były głównymi beneficjentami świąt. Było tam wszystko, od przytulanek po rowery i kolejki elektryczne” – powiedział. „Inaczej te zabawki wyglądały niż teraz, były bardziej siermiężne” – dodał.
Dom towarowy Braci Jabłkowskich był pięknie oświetlony, była gwiazda betlejemska, lampki i święty Mikołaj, który ciągnął sanie. „Inaczej to wyglądało niż dzisiaj, ale w sumie bardzo podobnie” – ocenił Majewski.
Majewski opowiedział też, jak wyglądały reklamy. „Np. pewien humorysta radził: „Rzecz, którą się daje powinna być tania i wyglądać na drogą”. Kolejny radził, jaki prezent wybrać dla żony. „Jeśli prezent ma być dowodem Twoich uczuć, to nie bądź w nich skromny”. Z kolei, by wybrać prezent dla dzieci trzeba kierować się zasadą, „że można je uszczęśliwić byle głupstwem, przez to zamiast roweru czy kolejki elektrycznej, należy obdarować je raczej łamigłówkami i wycinankami”.