Jak mawiał Alfred Hitchcock, prawdziwy film zaczynać się musi od trzęsienia ziemi, a później napięcie może tylko rosnąć, tak będzie i w tym felietonie. Ponieważ mam podsumować mijający filmowy rok, zaczynam od mojej listy 20. najlepszych filmów ostatnich 12 miesięcy. Miały one swoją premierę zarówno w kinie, jak i na platformach streammingowych.
Chciałbym być purystą w tej materii i chwalić jedynie filmy, które weszły do kin, by miłośnicy X Muzy mogli oglądać je przede wszystkim na dużym ekranie. Ale że, niestety, dystrybutorzy dziś częściej wybierają łącza netowe, a nie sale kinowe, dopuściłem w tym roku do głosu również i produkcje, które obejrzeć można było jedynie w domowym kinie. Choć muszę pochwalić fakt, że daje się zaobserwować odmienną strategię. Oto filmy, pierwotnie zrealizowane na potrzeby projekcji streammingowej, są jednocześnie dystrybuowane w kinach. I tak Netflix, całkiem słusznie, pokazał na dużym ekranie swój widowiskowy, antywojenny przebój „Na Zachodzie bez zmian”, przyciągając do kin sporą widownię. Oby taka tendencja stała się normą. Ale nie przedłużając, tak oto przedstawia się moja „Dwudziestka”:
- „Na Zachodzie bez zmian”, reż. Edward Berger, Netflix
- „Blondynka”, reż. Andrew Dominik, Netflix
- „Vortex”, reż. Gaspar Noe, Gutek Film
- „Top Gun: Maverick”, reż. Joseph Kosinski, UIP
- „Elvis”, reż. Baz Luhrmann, Warner
- „W świetle dnia”, reż. Denes Nagy, Aurora Film
- „Śubuk”, reż. Jacek Lusiński, Kino Świat
- „Ennio”, reż. Giuseppe Tornatore, Best Film
- „Val”, reż. Leo Scott, Ting Poo, HBO
- „Lombard”, reż. Łukasz Kowalski, Against Gravity
- „Kobieta na dachu”, reż. Anna Jadowska
- „Hazardzista”, reż. Paul Schrader, M2film
- „Nieznajomy”, reż. Thomas M. Wright, Netflix
- „Cyrano”, reż. Joe Wright, Forum Film Poland
- „Wiking”, reż. Robert Eggers, UIP
- „Batman”, reż. Matt Reeves, Warner
- „IO”, reż. Jerzy Skolimowski, Gutek Film
- „Krowa”, reż. Andrea Arnold, Canal+
- „Katedra”, reż. Denis Dobrovoda, Krakowska Fundacja Filmowa
- „Notre Damme płonie”, reż. Jean-Jacques Annaud
Przy czym zaznaczam, że pisząc te słowa mam świadomość, że rok kalendarzowy jeszcze się nie skończył. A że urlopowa kanikuła sprzyja oglądaniu, być może jeszcze natknę się na coś („Avatar 2” Camerona?), co może nieco zmienić powyższą hierarchię. Choć z drugiej strony, nie wydaje mi się, bym jakoś dramatycznie zburzył zaproponowany wyżej układ. Dlatego pozwolę sobie zająć dziś czytelników kilkoma słowami wyjaśnienia powodów stworzenia takiej listy.
Biopiki małe i duże
Z pewnością zeszły rok nie należał do najobfitszych. Wciąż trwa nowe, popandemiczne rozdanie w światowym kinie. Wchodzi niewiele filmów, a te które się ukazują, to przede wszystkim superprodukcje nastawione na szybki i gigantyczny zysk (albo przynajmniej na zwrot kosztów produkcji – z nawiązką). Z pewnością takim filmem był „Elvis” Baza Luhrmanna. Wizyjna, filmowa wersja życia i twórczości Elvisa Presleya, ukazana w stylu słynnego „Amadeusza” Milosa Formana, w którym śledziliśmy opowieść o miłości i nienawiści dwóch kompozytorów: genialnego W.A. Mozarta i zawistnego Anotnio Salieriego. W dziele Luhrmanna – „Mozartem” jest Cudowny Chłopak z Mephis – Elvis Presley (w tej roli niesamowity Austin Parker), który stworzył rock’n’roll – łącząc rythm and bluesowe dźwięki z muzyką country and western – wybuchową mieszankę, która zmieniła muzykę rozrywkową XX wieku. „Salierim” zaś jest w filmie pułkownik Tom Parker (Tom Hanks) – prawdziwie mefistofeliczna postać, impresario Elvisa, który z każdym groszem zarobionym przez swoją gwiazdę niewoli jego duszę, ostatecznie prowadząc swego „scenicznego syna” do śmierci.
Udała się Luhrmannowi rzecz niesłychana – pokazał, z jednej strony, swoją wizję życia Elvisa, z drugiej, pozostał wierny obrazom i dźwiękom opisującym prawdziwe życie muzyka, dublując wręcz obrazy z jego życia. Jest w tym filmie kawał prawdy o Ameryce – Raju, który często okazuje się Piekłem, ale, w którym, paradoksalnie, warto żyć, ponieważ produkuje on największych artystów na świecie, rządzących sercami milionów. Trzeba tylko pamiętać o wysokiej cenie jaką przychodzi zapłacić za sukces. Film Luhrmanna jest „pojechany” i jak inne filmy tego twórcy ociera się o kicz, ale nigdy nie przekracza granicy, która mogłaby uczynić z niego filmidło klasy B. Dzięki temu możemy doświadczyć tego rockowego Babilonu, tak odpychającego, a przecież tak fascynującego jednocześnie.
Dokładnie to samo powiedzieć można o Hollywood, w którym brylowała bohaterka „Blondynki” – czyli Marylin Monroe – grana przez niezwykle piękną i utalentowaną Anę de Armas. Jest to już druga, po serialowej z 2001 roku, tym razem pełnometrażowa wersja monumentalnej biografii pióra Joyce Carol Oates, opisującej szczegółowo życie i okoliczności śmierci Marylin Monroe. Film Dominika – znanego z wizualnie dopieszczonych filmów (słynny metafizyczny western „Zabójstwo Jessiego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” z Bradem Pittem) – jest rodzajem filmowej fantasmagorii, stanowiącej jakby esencję tragicznego życia MM. Reżyser ukazuje gwiazdę jako ofiarę własnego mitu na ołtarzu, którego konsekwentnie poświęcała swoje życie prywatne, nawet wtedy, kiedy tego nie chciała. Co jednak najciekawsze, dzięki wysiłkom twórców, zwłaszcza de Armas, widzimy, że sama MM była bardziej ofiarą rzeczywistości, w której żyła, niż prywatnych demonów pchających ją ku destrukcji. A może była kimś zbyt wyjątkowym, by wieść żywot zwykłej śmiertelniczki. Film Dominika, choć nie unikający drastyczności i w swej wymowie przygnębiający i ponury, urzeka stroną wizualną, nad którą reżyser panuje jak mało kto. Są tu obrazy wręcz hipnotyczne, wgniatające w fotel, ukazujące MM jak prawdziwą boginię – władczynię spojrzenia.
Wyszczególnione przeze mnie biopiki opisują życie wielkich ikon 20-wiecznej pop-kultury, nie oznacza to jednak, że kino opisujące losy tzw. zwykłych ludzi, nie dostarczało w 2022 roku pozytywnych emocji. Takim przykładem był – według mnie najlepszy polski film zeszłego roku – „Śubuk” Jacka Lusińskiego. Na pozór kolejna opowieść o samotnej matce walczącej o zapewnienie godnego życia swemu autystycznemu synowi. Jednak jest to po mistrzowsku napisany, wyreżyserowany i zagrany (wielkie brawa dla odtwórczyni roli matki Małgorzaty Gorol) film, który ze znanych klisz pozwala wykrzesać mądrą opowieść – o tym, że często to, co uważamy za brzemię i przekleństwo, może być naszym błogosławieństwem, sposobem na uczynienie życia pełnym i sensownym. Udało się również reżyserowi, przenoszącemu przecież na ekran autentyczną historię, pokazać świat dzieci autystycznych, wprowadzić widza w wewnętrzną świadomość tytułowego Kubusia (którego imię, czytane wspak, daje tytuł filmu).
W cieniu katedry
Również do biopików, ale przecież już nieudawanych, bo odtwarzanych przez aktorów, zaliczyć trzeba dokumenty, których aż sześć znalazło się na mojej liście. Po pierwsze, wspaniały dokument o Ennio Morricone. Twórczość kompozytora odtworzył, za pomocą wybranych najistotniejszych filmów – Giuseppe Tornatore, do którego dzieła „Cinema Paradiso”, mistrz napisał jedną z najpiękniejszych kompozycji.
Z kolei „Val” – to poruszający dokument zrealizowany z VHS-owych rejestracji dokonywanych przez słynnego aktora Vala Kilmera – niegdyś wielkiej gwiazdy kina, znanej z filmów „Top Gun”, „The Doors” czy „Tombsotone”, a dziś człowieka zmagającego się z chorobą nowotworową, który próbuje odnaleźć sens swej egzystencji. Choć jego autentyczna wielkość nie gaśnie – o czym przekonać się mogliśmy, oglądając wielki powrót aktora w epizodzie „Top Gun: Maverick”.
Widowiskowy film Jeana-Jacquesa Annauda „Notre Dame płonie” jest natomiast odtworzeniem dramatycznych wydarzeń z 2019 roku związanych z pożarem matki wszystkich katedr Francji. Film Annauda jest dziełem wyjątkowym. Bo oto w sercu zlaicyzowanej, zislamizowanej Europy powstaje film, którego sercem jest akcja strażaków i policjantów, którzy z narażaniem życia próbują uratować jeden z najcenniejszych – dla katolików – skarbów znajdujących się w niszczonej ognistym żywiołem świątynni: cierniową koronę Chrystusa. I do tego robi ten film reżyser wybitny, ale który raczej nie jest kojarzony z kinem przesadnie religijnym i nawet niekoniecznie przedstawiający kościół w pozytywnych barwach (patrz: jego filmowa wersja „Imienia Róży” Umberto Eco). Nie zaskakuje więc, że premiera filmu została przez „oświecone” gremia zignorowana, a nawet zdarzały się opinie prześmiewcze i skrajnie krytyczne. A przecież nawet jeśli film jest miejscami przesadnie patetyczny, jest też autentycznie emocjonujący i nawiązuje do tradycji najlepszego kina katastroficznego („Płonący wieżowiec”). Zaś odtworzenie katastrofy, rzecz jasna przy pomocy technologii komputerowej, niejako od wewnątrz zagrożonego zawaleniem budynku, stanowi niezaprzeczalny walor dzieła Annauda.
O „Katedrze”, już nie Notre Dame, traktuje również dokument Denisa Dobrevody. Dokument przedstawia starzejącego się samozwańczego budowniczego świątyni, który gdzieś w Hiszpanii, własnymi siłami (i środkami finansowymi) od lat buduje sakralny monument. Wiara nie zanika, chciałoby się powiedzieć, tli się gdzieś wiecznym płomieniem nadziei, co pokazują również co wartościowsze filmy.
Głosy zwierząt
Z pewnością obecność aż dwóch filmów na liście, których bohaterami są zwierzęta, musi zdziwić niejednego czytelnika. Ale, bez dwóch zdań, mamy tu do czynienia z dziełami wybitnymi. Przyznać muszę, że film mistrza Jerzego Skolimowskiego „IO” – nie zachwycił mnie, kiedy oglądałem go po raz pierwszy na FPFF w Gdyni. Uważałem, że, mimo wielkiej urody plastycznej, pomysłowości inscenizacji, a przede wszystkim samej idei wyjściowej, by – jak w wielkim dziele Roberta Bressona „Na los szczęścia, Baltazarze” – uczynić głównym bohaterem filmu osiołka, film Skolimowskiego jest dziełem nazbyt wykoncypowanym, nieangażującym dostatecznie widza, jak dzieło Bressona (gdzie przecież umierające, bezbronne zwierzę symbolizowało samego Chrystusa – niewinną istotę cierpiącą i oddającą życie za grzeszników).
A jednak, kiedy niedawno obejrzałem film Skolimowskiego po raz drugi doceniłem jego bezkompromisowość, realizacyjną dezynwolturę, a przede wszystkim logiczne nawiązanie do wcześniejszych dzieł mistrza. Bohater „IO” jest, jak jego ludzcy odpowiednicy, outsiderem uciekającym przed pułapkami zniewolenia przez rzeczywistość, a w swej drodze-ucieczce ostatecznie zmierzający do śmierci, która – być może – jest ostatecznym wyzwoleniem. Stąd umieszczenie najnowszego filmu Jerzego Skolimowskiego, który ma duże szanse na Oscara, wydawało mi się całkowicie uzasadnione.
I jeszcze jeden „obraz zwierzęcy” na mojej liście. Niezwykły dokument Andrei Arnold „Krowa”. Jest to dzieło nawiązujące wprost do słynnego, szokującego filmu „Krew bestii” Georgesa Franju z 1949 roku. Franju ukazał pracę paryskich rzeźni, zabijających i oprawiających setki zwierząt w czasie swej nieustającej pracy. Nie był to tylko film o usystematyzowanym zabijaniu zwierząt, ale w warstwie symbolicznej był to również film o Holocauście, który przecież odbywał się nie tak dawno (od daty realizacji filmu) i nie tak daleko. Sceny zabijania zwierząt w filmie Franju, przeplatane były wizualnym lejtmotivem: obrazem kolejowych wagonów przywożących żywe zwierzęta do uboju i wywożącym oprawione już mięso. Zwłaszcza te obrazy (całkiem słusznie) kojarzyły się widzom z obrazami kolejowych transportów przewożących ludzi do obozów zagłady, gdzie przecież człowiek również zostawał zrównany ze zwierzęciem idącym na rzeź.
Film „Krowa”, nawiązując w ewidentny sposób do dzieła Franju (choć nie tak drastyczny i wyrafinowany), również opisuje drogę zwierzęcia ku zagładzie. Ale zanim to nastąpi, przez półtorej godziny towarzyszymy tytułowej krowie, o imieniu Luma, w jej życiu upływającym na przeżuwaniu trawy, schadzkami z bykiem, rodzeniem cielaków, a nawet kontemplowaniu rozgwieżdżonego nieba. Krowa raz po raz patrzy swymi wielkimi oczyma w kamerę, jakby chciała zajrzeć w nasze dusze, byśmy się przekonali, że w sumie niewiele nas różni od zwierząt i ich bytowania, a przede wszystkim, że czujemy podobnie jak nasi bracia mniejsi. Dlatego szokiem jest scena finałowa, w której Luma jest zabijana przy pomocy pneumatycznego pistoletu. Z pewnością daleki jestem od wynurzeń pani profesor Środy, z jej słynnego monologu o przyznaniu zwierzętom praw równym ludziom (gdzie np. robactwo ukrywające się w ludzkich domostwach miało mieć nadane prawa przynależne uchodźcom). Nie uważam też, że ekologiczna religia, redukująca człowieka do niewolnika i poddanego Naturze, zwłaszcza w swej ekstremistycznym wydaniu, jest czymś całkowicie dobrym. Ale rzeczywiście, jeśli potrafimy pochylić się nad cierpieniem zwierzęcia, bezdusznie traktowanego jako przedmiot w fabryce mięsa i mleka, dla którego – mimo pożytecznego życia – nie ma miejsca na naturalny koniec, to znaczy, że będziemy w stanie pochylić się również nad dobrem drugiego człowieka, odhumanizowanego często przez brutalną rzeczywistość, w której żyje. Bo przecież Luma, w jakimś sensie, symbolizuje również współczesnego, poddanego obróbce przez różne systemy społeczno-polityczno-ekonomiczne człowieka.
Demony wojny
O demonach wojny traktuje rzecz jasna wstrząsająca i wyśmienicie zrealizowana, najnowsza, filmowa wersja powieści Remarque’a „Na Zachodzie bez zmian”. Pisałem już o tym filmie, więc teraz dwa słowa o innym obrazie wojennym, który znalazł się na mojej liście. To wyśmienity węgierski obraz „W świetle dnia” – opowiadający o pacyfikacji rosyjskiej wsi przez oddział węgierskich żołnierzy na froncie wschodnim. Węgrzy, jako sojusznicy III Rzeszy, brali czynny udział w zbrojnych działaniach państw osi. Walczyli z rosyjską armią i partyzantką, nie cofając się, co ukazuje film, przed likwidowaniem ludności cywilnej. Film to ponury i ciężki w oglądaniu, także dlatego, że reżyser wykorzystał plenery najbardziej zbliżone do tych rosyjskich (całość kręcono na Litwie) i do udziału zaangażował naturszczyków. Do tego zdjęcia kręcono przy zachowaniu światła naturalnego. Stąd złudzenie, że oglądamy wojnę w jej najbardziej realistycznym wydaniu. Ale tym, co świadczy o wielkości tego filmu, jest jego (pozornie) beznamiętny ton. Wszystko, co dzieje się na ekranie, zwłaszcza okropności wojny (które są ledwo naznaczone, ale przez to bardziej przerażające), ukazane jest w beznamiętnym, prawie że dokumentalnym stylu. Wojna (i jej konsekwencje) stają się czymś przerażająco naturalnym, wynikającym właśnie z okrucieństwa natury i człowieka, który do owej natury przynależy. Jest żywiołem, który musi się pojawić i zniknąć, wypalając swój morderczy ogień. Ponura to, czy wręcz nihilistyczna myśl, tym bardziej wzbudzająca sprzeciw oglądającego, aż prosząca się o to, by coś z tym zrobić, by wreszcie przestać działać zgodnie z naturą, poddawać się niszczącej sile zabijania i powiedzieć – dość. Z pewnością pierwsze, co dostrzegli tzw. entuzjaści filmu, to fakt, że ukazuje on współodpowiedzialność Węgrów za współudział w hekatombie II wojny światowej (być może za to film ten dostał Srebrnego Niedźwiedzia na MFF w Berlinie). Jednak „W świetle dnia” przekracza zapotrzebowanie na filmowe odpowiedniki „Europejskich sojuszników Hitlera”. Jest to film o mechanizmach wojny w trybie ponadczasowym i multigeograficznym. Mówi w równym stopniu o tym, co działo się na „Skrwawionych Ziemiach” w 1943 roku i dziś – na Ukrainie spływającej krwią.
Musicalowy relaks na koniec
Było na szczęście też sporo godziwej, filmowej rozrywki, w 2022 roku. Jak świetny „Cyrano” – musical oparty na klasycznej tragikomedii Edmunda Rostanda – z podmianką głównego bohatera, który w filmie nie jest władającym po mistrzowsku szpadą i słowem długonosym szlachcicem, lecz… niskorosłym rezolutnym żołnierzem o aparycji znanego z „Gry o tron” Petera Dinklage. Jakże pyszny to film! Wspaniała muzyka, pomysłowa inscenizacja mistrza kina brytyjskiego Joego Wrighta, a przede wszystkim chwytająca za serce gra aktorska – czynią z tej, nad wyraz zgrabnej przeróbki francuskiej klasyki, najwdzięczniejszy film mijającego 2022 roku. Roku, w którym może mało było dużych kinowych premier, w którym wciąż dominowały premiery kierowane na potrzeby małych ekranów, ale przyszłość X Muzy wydaje się rysować w świetlanych barwach. Pozostaje więc mieć nadzieję, że filmowy rok 2023 będzie tylko lepszy od tego, który właśnie przechodzi do historii. Również historii kina.