Jakiś dobry duch sprawił, że nie ruszając się ani na moment z Kielc można było – i to przed półwieczem – odwiedzić i dogłębnie poznać cały region. Może nie geograficzny, ale gastronomiczny i owszem. Wszystko za sprawą „Świętokrzyskiej”, „Łysicy” i „Łysogór”, czyli restauracji (na miarę czasów), oferujących wygłodzonemu obywatelowi nie tylko posiłek, ale i rozrywkę. Co prawda na poziomie może niezbyt wyszukanym, ale za to z całą pewnością zapewniającym z gwarancją niezapomnianych wrażeń. Nie były to absolutnie lokale dla grzecznej dziatwy i pensjonarek, lecz siermiężne knajpy, w których przebywanie zapewniało mocne przeżycia, nie zawsze co prawda, ale czasem jak najbardziej mocne przeżycia.
Pierwsza z tej triady, to najbardziej wykwintny lokal na parterze socrealistycznego bloku. Przez długie lata dla Kielc z pewnością reprezentacyjny, bo na najwyższym prowincjonalnym poziomie – „Świętokrzyska” przy ulicy Sienkiewicza, na parterze socrealistycznego bloku. Długa na prawie sto metrów kicha z dwoma rzędami stolików o laminatowanych (według mnie laminowanych) blatach, bez serwet. Chociaż niciane firanki dyndały elegancko zawieszone elegancko na metalowych prętach, a na parapetach usychały paprotki w glinianych doniczkach. Przy wejściu szatnia i przeszklone drzwi o dwóch skrzydłach, przy których warował portier bez litości kasujący konsumentów co trzy dni po dziesięć złotych za tak zwaną działalność rozrywkową. Gastronomiczna oferta lokalu, mówiąc oględnie, na kolana gości nie rzucała, więc kulinarną lukę wzbogacano o obowiązkowe dancingi.
***
Zespół muzyczny ulokował się ze swoim sprzętem w końcu sali, wygłodzeni konsumenci zanim pochłonęli pomidorową, bukiet z jarzyn, mielony z buraczkami czy porcję kaszy gryczanej ze skwarkami, szurali butami wirując w tańcu. Muzycy w „Świętokrzyskiej”, trzeba to przyznać, nie rzępolili tylko proponowali repertuar, w którym dominowały największe polskie hity: „Biedroneczki som w kropeczki”, „Rudy rydz”, „Karuzela na Bielanach”, „Trzynastego nawet w lutym jest wiosna”, „Żółty jesienny liść”, „Umowiłem się z niom na dziewiąntom” i nieśmiertelna, tłuczona aż do znudzenia nieszczęśliwa miłość lokalnego donżuana „Beata z Albatrosa w Augustowie”.
***
Gdy pewnego wieczora zaszliśmy do „Świńtucha” (jak o lokalu mawiali pieszczotliwie bywalcy) spragnieni picia, jedzenia i zabawy, Duśka, najważniejsza z kelnerek niczym Rejtan zasłoniła własną piersią wejście. – Dzisiaj nie wpuszczamy, bo nie ma ani jednego wolnego stolika!!! – zazgrzytała. Zbyszek Nosal, reporter miejscowej gazety, najlepszej wtedy, bo akurat jedynej, popatrzył spode łba na awanturnicę i wypalił: – Córuniu, weź mi no tutaj nie… (nie dosłyszałem, niestety co konkretnie kobiecie zaproponował). Córuniu – powtórzył z naciskiem – weź mi ty znajdź natychmiast jaki inny stolik i nam tu zaraz przynieś z zaplecza, bo my akurat głodni i spragnieni jesteśmy… – poradził (jeszcze) trzeźwo. Miała wyjście? A gdzie tam znowu!!! Prawie do bladego świtu biesiadowaliśmy w czterech jak paniska. Nie w lokalu co prawda, ale na eleganckim tarasie przed restauracją. Przy specjalnym, a jakże, bogato nakrytym zastolu.
***
Do „Świętokrzyskiej” podjeżdżały autokary z turystycznymi wycieczkami: „karosy”, a z czasem także poczciwe „autosany”. Przywoziły na obiady głodnych obcokrajowców, co prawda głównie zza wschodniej granicy, ale porozumiewających się językiem zdecydowanie odmiennym od polskiego. Za pół litra czystej konsumenci zostawiali kelnerkom w prezencie nie tylko odliczone co do grosza złotówki, ale przede wszystkim flakony wody kwiatowej o ostrym aromacie: „salut oktiabra” albo „znamia Moskwy”. Dzieciaki, które niczym stado much oblepiały tych pierwszych nad Silnicą dewizowców, mogły zawsze liczyć na garść rozdawanych szczodrze bonbonów o niespotykanym nigdy wcześniej smaku.
Kielce. 1963 r. Wejście do restauracji „Świętokrzyska” / Źródło: Muzeum Historii Kielc, Fot. Janusz Buczkowski
***
Zupełnie innym, chociaż można z całą odpowiedzialnością powiedzieć „kultowym”, kieleckim lokalem była „Łysica”, schowana na parterze ceglanego bloku wybudowanego przy skrzyżowaniu ulic Armii Czerwonej i Kościuszki. Szyld z dumnym określeniem „restauracja”, traktować należy jednak w tym przypadku z przymrużeniem oka. Do „Łysicy” bowiem na obiad nikt o zdrowym umyśle nie zachodził. Owszem, było kuchenne zaplecze i wycięte w drzwiach z pomazanych białą olejną farbą sklejki okienko, przez które wygłodniały amator jedzenia w zakładzie uspołecznionym, mógł otrzymać rzucony na odwal się porcelitowy talerz z zamówioną wcześniej u barmanki, koniecznie opłaconą z góry, potrawą.
***
Karty dań nie było i nikomu to nie przeszkadzało, bo konsumenci i tak wiedzieli doskonale co aktualnie kuchnia oferuje. Kto nie wiedział mógł przeczytać z „rozkładu jazdy”. Na ścianie wisiał miesiącami jeden i ten sam arkusz brystolu z koślawo wypisanym triduum: zupa pomidorowa, fasolka w sosie pomidorowym, bigos warzywny (znaczy bez boczku, kiełbasy czy mięsa, ale za to z przecierem. Pomidorowym). Innych dań w ofercie gastronomicznej nie było od lat, bo i po co? Do „Łysicy” bowiem klientela zlatywała niczym stado szerszeni nie żeby przypadkiem coś zjeść, ale wypić. Precyzyjniej konsumentów wabiły trzy zestawy: piwo, wino, wódka. Pierwsze miało kolor moczu pawiana, drugie odurzało ostrą wonią amoniaku, gorzałka zaś podawana wyłącznie w setkowych literatkach, smakowała metalicznie. Jakby przejechać jęzorem po arkuszu ocynkowanej blachy, albo polizać kawałek zardzewiałego pręta z drutu zbrojeniowego. Nie wiem, nie mam pojęcia skąd się brały takie delicje, ale tak było, na serio.
***
Lokal spowijał tuman gęstego jak wata dymu z kurzonych przez absolutnie wszystkich papierosów „Sport”. Palili konsumenci, do kącika ust przylepionego papierosa miała zwykle barmanka, ze „Sportem” w zębach wychylała się zza drzwi zaplecza sama szefowa kuchni. Klientela „Łysicy” była równie wykwintna jak menu lokalu III kategorii: lumpy wsteczne, obrzępały, nieroby i nicponie, goście w drelichowych kitlach, furmani w kufajkach. Gdy ci ostatni mieli już dobrze w czubie to łapali za postawione w kącie baty i rzemiennymi biczami z okrzykami, które absolutnie nie nadają się do powtórzenia, prali po łbach aż do krwi. Nic dziwnego, że ściek przy Armii Czerwonej zwany był powszechnie w całym mieście mordownią. Tylko „Europa”, która prowadziła działalność przy ul. Świerczewskiego, legitymowała się równie podłą reputacją.
***
Za to „Łysogórska” usytuowała się w samym centrum miasta, przy Rynku, zaledwie rzut beretem od magistratu. Proponowała głodnej ludności zestawy obiadowe, czyli zupę, drugie i kompot. Z głębokiego talerza można było przy pomocy aluminiowej łyżki wychlipać ogórkową, zalewajkę, w sobotę i niedzielę rosół wołowy. Z płytkiego talerza, lekko tylko zaśniedziałym widelcem, wydziobać można było bukiet z jarzyn, fasolkę po bretońsku, ostatecznie napawać się smakiem mielonego z, polanymi roztopionym tłuszczem, ziemniakami. Od wielkiego święta – sztuka mięsa, czyli rozgotowana wołowina w chrzanowym sosie. Przy odrobinie szczęścia, czasem, od wielkiego dzwonu, można było nie tylko zamówić, ale również otrzymać wysmażony jak się patrzy schabowy. Też z tłuczonymi na papkę ziemniakami, bo frytki w tej gastronomii z przeszłości na talerzach konsumentów się nie pojawiały. Kompot przyrządzały praktykantki kuchenne, z dżemu truskawkowego rozcieńczonego nieprzegotowaną wodą z kranu.
***
W „Łysogórskiej” można było delektować się kuflem piwa prosto z browaru w Jędrzejowie, ale – żeby była pełna kultura – serwowanym jeżeli nie wyłącznie, to z całą pewnością i najczęściej – do konsumpcji. To znaczy do każdego napoju z resztkami piany na obrzeżu naczynia należało obowiązkowo zamówić dodatkowo jajko na twardo. Czasem śledzia – w oleju albo po japońsku. Ten wynalazek to połówka jaka, oczywiście, że na twardo, co nieco cebuli, kilka ziaren zielonego groszku, wszystko zawinięte w rolmopsa i obficie polane majonezem. Gdy śledzi zabrakło, jak powiadała kelnerka „asortyment wyszedł”, przed spragnionymi piwoszami lądowała na stole miseczkę ze słodką leguminą. Trzy piwa, trzy jajka, jedno piwo salaterka z kisielem żurawinowym – rachunek był zazwyczaj prosty i nie wymagający skomplikowanego myślowego wysiłku.
***
Alkohole też w „Łysogórskiej”, a jakże, były. Dowolnego zresztą rodzaju, pod jednym wszak warunkiem, że jest to wódka czysta zwykła z czerwoną kartką. Innej okowity lokal nie sprowadzał, bo i tak nikt nigdy nic innego nie zamówił. W każdym razie najstarsi kielczanie nie pamiętali, by do lokalu przy Rynku zabłądził amator wykwintnie wytrawnego wina, soplicy, jarzębiaku czy luksusowej żytniówki. O słodkich, a przez to wywołujących u konsumentów mdłości, likierach nawet nie wspominając.
Tekst jest fragmentem nie drukowanej jeszcze książki Ryszarda Biskupa „Klechdy Kieleckie”.
RYSZARD BISKUP
Kielczanin, dziennikarz, przewodnik turystyczny, podróżnik i obieżyświat, rzecznik prasowy. Przez długie lata pracował w zlikwidowanym w czerwcu 2006 roku dzienniku „Słowo Ludu”. Liczne reportaże społeczno-polityczne publikował w prasie krajowej i zagranicznej. Laureat wielu dziennikarskich konkursów, w tym I nagrody Klubu Ekonomicznego oraz I nagrody Klubu Problemów Budownictwa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Wzdłuż i wszerz przewędrował całą Polskę i Europę. Samotnie włóczył się z plecakiem przede wszystkim przez góry: od rodzinnych Gór Świętokrzyskich po Pireneje, od Beskidów po Harz, od Sudetów po Gorgany. Autor książek historycznych, zbiorów reportaży, wystaw fotografii krajobrazowej. Współpracował przez lata z redakcją Polskiego Radia Kielce, pisał satyryczne teksty dla Bronisława Opałki.