Iwona Murawska rozmawia z pielęgniarką Sonią Bonar.
Zawsze byłam ciekawa świata, temperamentna, a przy tym chciałam pomagać ludziom – mówi Sonia Bonar, pielęgniarka anestezjologiczna z Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Kielcach, która kilka razy uczestniczyłą w misjach pomocowych w Afryce.
Iwona Murawska: Wykonuje pani zawód, który polega na pomaganiu innym. Pani jednak nie wystarcza niesienie pomocy tu na miejscu – w szpitalu w Kielcach. Kiedy Pani zdecydowała, że będzie pomagać chorym w odległych miejscach na świecie?
Sonia Bonar: Już w trakcie studiów pielęgniarskich zaczęłam myśleć o wyjazdach na misje. Nie stać mnie było na zbyt dalekie wojaże turystyczne, a podróże od zawsze były moim marzeniem. Stwierdziłam, że można połączyć przyjemne z pożytecznym. Był taki moment, że myślałam o misjach wojskowych. Wtedy polskie wojsko było zaangażowane w misje w Afganistanie i Iraku. Jednak znajomi odradzali mi: To nie jest miejsce dla ciebie – słyszałam. I chyba sama nie byłam przekonana do tego pomysłu, bo zaczęłam szukać czegoś innego. Znalazłam misje pomocowe w Afryce. Wtedy już byłam pewna, że chcę jechać na misje do Afryki.
I w 2011 roku wyjechała pani na pierwszą misję. Jak to się stało, że znalazła się pani aż w Zambii?
– Trafiłam na fundację Redemptoris Missio z Poznania, która organizowała szkolenie z tropikalnej medycyny podróży, na które się zgłosiłam. Do fundacji zwróciła się z prośbą o pomoc siostra Mariola – dyrektorka sierocińca Kasisi w Zambii. Wtedy w tej placówce przebywało ponad 200 dzieci w różnym wieku i nie miały żadnej opieki medycznej. Nie było tam żadnego medyka. Pomoc medyczną niosły siostry. One miały olbrzymią wiedzę na temat tamtejszych chorób, na pewno zdecydowanie większą niż moja. Jednak potrzebny był ktoś z wykształceniem medycznym, kto odciążyłby trochę siostry. Miałam ukończone studia, więc mogłam służyć im pomocą. Misja miała trwać pół roku, a ja byłam zatrudniona w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Kielcach. Trochę się bałam, że dyrektor Jan Gierada nie zgodzi się na tak długą moją absencję w pracy. Rzeczywiście, nie bardzo ucieszył się z moich planów, ale dzięki poparciu mojej przełożonej Modesty Wójcik oraz doktora Grzegorza Świercza, otrzymałam zgodę na wyjazd na misję. Przyznam się, że tak bardzo zależało mi na wyjeździe, że w przypadku odmowy gotowa byłam złożyć wypowiedzenie z pracy.
Zambia, 2011 r. / źródło: archiwum prywatne
Na czym polegała pani praca w afrykańskim sierocińcu?
– Byłam tam jedyną osobą z wykształceniem medycznym. Sierociniec, co prawda, współpracował ze szpitalem koptyjskim w Lusace, stolicy Zambii. Jednak jest ona oddalona od Kasisi o kilkadziesiąt kilometrów, więc na pomoc lekarzy dzieci mogły liczyć tylko w najcięższych przypadkach. Głównym moim zadaniem była opieka nad maleńkimi dziećmi, tzw. bejbikami. Sprawdzałam im temperaturę, ponieważ wiele z nich chorowało na malarię. Zajmowałam się też starszymi dziećmi zakażonymi wirusem HIV i chorymi na AIDS. Zaczynaliśmy codziennie o szóstej rano i pracowaliśmy do godziny 18.00, czyli do zapadnięcia zmroku. Czasami było bardzo ciężko, ale właśnie wtedy zrozumiałam, że wyjazdy na misje to jest to, co chcę w życiu robić. Bezinteresowna pomoc wyzwala w człowieku niesamowite pokłady siły i energii.
Dlatego 10 lat później pojechała Pani na drugą misję? Tym razem do Ugandy.
– Tak miałam długą przerwę. Przez ten czas skupiłam się na byciu mamą, ponieważ urodziłam córkę Rebekę. Chciałam poświęcić jej jak najwięcej czasu. Oczywiście dalej marzyłam, żeby jeszcze choć raz pojechać na misję. Gdy do Polski dotarł koronawirus, to długo się nie zastanawiałam i pojechałam do Warszawy pomagać chorym na COVID-19, którzy hospitalizowani byli w szpitalu tymczasowym na Stadionie Narodowym. Przypadkiem dowiedziałam się, że Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej, czyli pozarządowa organizacja niosąca pomoc humanitarną, rozwojową i ratunkową rekrutuje lekarzy i pielęgniarki. Zgłosiłam się i dostałam się do Medycznego Zespołu Ratunkowego PCPM (Poland Emergency Medical Team PCPM). Jest to jedyna w Polsce i jedna z zaledwie kilku w Europie medycznych grup szybkiego reagowania, zdolna do wyjazdu do strefy dotkniętej klęskami żywiołowymi (np. trzęsieniem ziemi) lub kryzysami humanitarnymi w ciągu 48 godzin. W miejscu katastrofy działa pod egidą Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Rekrutacja była w maju, a ja już w drugiej połowie lipca poleciałam, jako jedyna pielęgniarka w ośmioosobowej ekipie – do Ugandy. W naszej grupie byli także lekarze, ratownicy medyczni i logistycy. Byliśmy tam dwa tygodnie.
Uganda, 2021 r. / źródło: archiwum prywatne
Na czym polegała wasza praca w Ugandzie?
– Naszym zadaniem było stworzenie oddziału intensywnej terapii w szpitalu w Entebbe, który został przekształcony w placówkę leczącą wyłącznie chorych na COVID-19. Uganda jest bardzo zaludnionym krajem, ma ponad 45 mln mieszkańców, a przed naszym przyjazdem działało tam zaledwie 20 łóżek intensywnej terapii. W szpitalu w Entebbe miało powstać kolejne 10. Udało nam się zrealizować te plany, choć nie było to łatwe. Afrykańczycy, a na pewno mieszkańcy Ugandy, mają zupełnie inny temperament, są powolni, mają inne tempo pracy. Najpierw na spokojnie muszą temat „przegadać”, zastanowić się nad rozwiązaniem, a ja chciałam działać. Do moich zadań należała też nauka Afrykańczyków obsługi sprzętu i zasad sanitarno-epidemiologicznych. Było to dla mnie bardzo duże wyzwanie, ze względu na język. Innym problemem był brak sprzętu medycznego. Dostęp do podstawowej aparatury, na przykład masek do tlenoterapii, był dużo gorszy niż w Polsce. U nas maski jednorazowe po użyciu wyrzucane są do kosza. Tymczasem w Ugandzie, ponieważ ich brakuje, maski są moczone w roztworze chloru, a potem płukane i suszone. Mieliśmy specjalistę do sterylizacji, który przeszkolił personel szpitala, jak prawidłowo maskę zdezynfekować, aby była bezpieczna dla drugiego pacjenta. Jednym z naszych celów było nauczenie, pokazanie Afrykańczykom rozwiązań, które można zastosować w ich warunkach. To było dla mnie kolejne ważne doświadczenie, bo uczyliśmy się od siebie nawzajem.
Pozytywnie zaskoczyło mnie podejście mieszkańców Ugandy do nas Europejczyków. Podczas misji w Zambii tubylcy traktowali nas, białych ludzi, jak osoby lepsze od nich. Gdy dzieci o coś prosiły, czy dziękowały, klękały przede mną. Tak wyrażali wdzięczność, a ja czułam się bardzo skrępowana. Natomiast mieszkańcy Ugandy traktowali nas jak równych sobie, jak partnerów. To dumny naród, nikt – ani oni, ani my – nie czuł się gorszy, czy lepszy.
Po niecałych siedmiu miesiącach, bo już w lutym 2022 roku, wyjechała pani na kolejną misję. Tym razem na Madagaskar.
– Tam z kolei byłam 16 dni, a wyjazd musiałam zorganizować w ciągu trzech dni. Jestem bardzo wdzięczna mojej przełożonej Dorocie Nowowiejskiej oraz dyrektorowi Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego Bartoszowi Stęplewskiemu, że pozwolili mi pojechać na tę misję, choć dowiedzieli się o niej kilka dni przed wylotem. To z pewnością był dla szpitala problem, bo z dnia na dzień wypadłam z dyżurów. Tym bardziej pragnę im podziękować.
Madagaskar, 2022 r. / źródło: archiwum prywatne
Dlaczego tak szybko musiała Pani podjąć decyzję?
– Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej, do którego należę, odpowiedziało na alert WHO. Nasza trzynastoosobowa grupa ruszyła z pomocą, gdy wyspa ucierpiała po przejściu cyklonów Ana i Batsirai. Ten pierwszy nawiedził Madagaskar w styczniu, a Batsirai na początku lutego. Byliśmy jedyną grupą ratunkową, która odpowiedziała na alert WHO. Pomagaliśmy w tej części wyspy, którą żywioł okaleczył najbardziej, czyli południowo-wschodniej. Cyklon zniszczył domy, w których mieszkało ponad 90 tys. ludzi. Wiele osób było rannych, a ponad 100 zginęło. Żywioł bardzo mocno uszkodził infrastrukturę drogową, wiele dróg i mostów było nieprzejezdnych. Nie byliśmy pewni, czy uda nam się w jakikolwiek sposób pomóc. Gdy dolecieliśmy do Antananarywy – stolicy Madagaskaru, zbliżał się tam kolejny cyklon. Musieliśmy czekać. Po dwóch dniach, gdy trzeci cyklon przeszedł, pojechaliśmy na południowy wschód Madagaskaru, do miejscowości Manakar oddalonej 600 km od stolicy. Droga była bardzo trudna, jechaliśmy dwa dni. Widzieliśmy spustoszenia dokonane przez cyklony, ale też mogliśmy podziwiać niespotykaną nigdzie indziej przyrodę – z jej endemicznymi roślinami i zwierzętami. W Manakar podzieliliśmy się na dwa zespoły i pomagaliśmy w przychodniach. Jest tam personel medyczny – lekarze i pielęgniarki, ale dostęp do leków i diagnoz jest bardzo niewielki. Ludzie są chorzy, niedopilnowani, nie mają leków, bo muszą za nie płacić, a nie mają pieniędzy. Madagaskar to jeden z 10 najbiedniejszych krajów na świecie, pandemia jeszcze pogłębiła ubóstwo. Przez długi czas wyspa była zamknięta dla turystów, a przecież mieszkańcy żyją głównie z turystyki. Nigdy nie spotkałam się z tak dużą biedą, jak właśnie na Madagaskarze.
W ciągu 16 dni misji pomogliście ponad 600 mieszkańcom Madagaskaru.
– Tak, chociaż warunki były bardzo trudne. Nie było prądu, ani bieżącej wody. Jednak byliśmy na to przygotowani. Zabraliśmy ze sobą 1,5 tony sprzętu, m.in. do uzdatniania wody, czy namioty. To, co odróżnia polskich pacjentów od tamtejszych, to cierpliwość. Zaczynaliśmy pracę od 8.00 i kończyliśmy o 18.00, a oni od wczesnego świtu czekali w długich kolejkach. Wiedzieli, że następnym razem pomoc może do nich już nie dotrzeć. Dla nas również klimat był trudny do zniesienia – temperatura powyżej 30 stopni Celsjusza, przy wilgotności powietrza 94 proc. Działaliśmy na miejscu w mieście oraz w ekipie wyjazdowej, która docierała do oddalonej od miasta o 50 km wioski Vohipeno.
Przed przyjazdem do Manakar przygotowywaliśmy się na wiele ostrych przypadków, traumy, ale w praktyce okazało się, że ludzie zgłaszali się z chorobami, które można zaopatrzyć w ramach podstawowej opieki medycznej. Pomocy potrzebowały głównie kobiety, w tym dużo w ciąży i dzieci w różnym wieku. Wśród powtarzających się chorób najczęstsze były malarie, choroby skórne, niewydolność krążenia, niewydolność oddechowa, ale zgłaszali się również do nas pacjenci z zakażonymi ranami, gorączką, chorobami wewnętrznymi, czy cierpiący na nadciśnienie tętnicze. Wykonywaliśmy też dużo testów w kierunku malarii i COVID-19.
Wszyscy byli nam bardzo wdzięczni za pomoc, a to była dla nas najlepsza nagroda za pracę. Wiemy jednak, że nasze działania, to trochę taka studnia bez dna. Tym ludziom cały czas potrzebna jest pomoc. Moglibyśmy tam pracować do dzisiaj i tak mielibyśmy co robić.
Granica polsko-białoruska / źródło: archiwum prywatne
Czy myśli pani o kolejnym wyjeździe, o kolejnej misji pomocowej?
– Oczywiście, że tak. Jeżeli gdzieś na świecie wydarzy się jakaś tragedia i potrzebna będzie pomoc pielęgniarki, jestem gotowa jechać i pomagać. Moja dziesięcioletnia córka Rebeka nie robi mi żadnych wymówek, że czasami wyjeżdżam na jakiś czas. Rozumie, że to jest moja pasja i pozwala mi spełniać marzenia. Jestem jej bardzo wdzięczna…