Na zaproszenie dyrekcji Centrum Sztuki Współczesnej w Zamku Ujazdowskim – jednej z niewielu placówek w Polsce promujących sztukę opierającą się neomarksitowskiej pacyfikacji intelektualnej – miałem przyjemność zaprezentować dorobek wybitnego reżysera rodem z Hongkongu – Wong Kar-Waia.
Pretekstem do wykładu i dyskusji po filmie był seans obrazu „Spragnieni miłości” z 2000 roku, dzieła powszechnie uważanego za najwybitniejszy film Wonga. Startował w konkursie festiwalu w Cannes i prawie otrzymał Złotą Palmę dla najlepszego filmu, jednak ostatecznie nagrodę otrzymał grający główną rolę wybitny aktor Tony Leung Chiu-Wai. „Spragnieni miłości”, jak i pozostałe dokonania Wong Kar-Waia, to kwintesencja kina z Hongkongu – zapierającego dech wizualnym pięknem i umożliwiającego nam, widzom z Zachodu, wejść w kulturę i mentalność azjatycką. Z jednej strony kino hongkońskie czerpie z kulturowej tradycji Chin, tak bardzo odmiennej od naszej, z drugiej jednak odwołuje się do dokonań filmowych reżyserów z Zachodu, u których twórcy azjatyccy szukali inspiracji.
Proponuję dziś naszym szanownym słuchaczom-czytelnikom, podroż do filmowej Azji, do Hongkongu. To podróż tyleż atrakcyjna, co ważna również z przyczyn poza filmowych, bowiem fenomen kinematografii Pachnącego Portu wydaje się być zjawiskiem już zamkniętym. Od 1997 roku trwa proces przyłączania tego obszaru do Chińskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, po 99 latach trwania unii z Wielką Brytanią. Chińczycy nie chcą słyszeć o jakiejkolwiek autonomii Hongkongu. Ograniczają nie tylko wolność polityczną, czy wyznaniową (ostatnio aresztowano 90-letniego kardynała tajnego, czyli prawdziwego Kościoła Katolickiego – Josepha Zena, protestującego przeciwko łamaniu praw obywatelskich przez nowe władze), ale również artystyczną.
Ojciec Chrzestny hongkońskiego kina akcji – John Woo
John Woo na planie filmu „Trzy królewstwa” / źródło: materiały prasowe
Kinematografia Hongkongu sięga początków wieku. Już kilka lat po wynalezieniu w 1894 roku przez Thomasa Edisona kinetoskopu i odkryciu kinematografu przez braci Lumiere rok później, w Hongkongu pojawiły się faktorie filmowe realizujące krótkie filmy fabularne i dokumenty. Od zawsze w tamtejszym kinie tworzono przeróbki hollywoodzkich filmów gatunkowych – większość filmów Woo, Ringo Lama, czy Tsui Harka, to swoiste wariacje na temat amerykańskiego kina.
Również od początku produkcję filmową w Hongkongu zdominowała produkcja popularnych do dziś filmów z gatunku wuxia, czyli filmy kung-fu, ukazujące sceny walki, ujęte w ramy niezbyt skomplikowanej fabuły. Przełomem dla kinematografii Hongkongu była komunistyczna rewolucja Mao, która skupiła filmowy kapitał w obrębie Pachnącego Portu. W połowie lat 50. bracia Shaw stworzyli wytwórnię Shaw Bros., specjalizującą się w realizowaniu przebojowych filmów sensacyjnych i melodramatów. Pracowali tam wielcy mistrzowie kina wuxia-pian tacy jak King Hu – twórca „Dotyku Zen” z 1971 roku, czy Chang Cheh – autor „Jednorękiego szermierza” z roku 1971. W latach 60., inna wytwórnia z Hongkongu, Golden Harvest wylansowała megagwiazdę „kina kopanego” – Bruce’a Lee, który dzięki filmom „Wściekłe pięści” i „Wejście smoka” wprowadził popularne kino z Hongkongu do amerykańskich i europejskich kin. W latach 80. nastąpił gigantyczny filmowy boom kinematografii Pachnącego Portu. O Hongkongu mówiło się jako o azjatyckim Hollywood. W rekordowym dla tego kina roku 1992 zrealizowano na wyspie aż 100 filmów. Z chwilą przejścia Hongkongu przez władze chińskie, duża część reżyserów i aktorów, w trosce o wolność swej twórczości, wyemigrowało via Kanada, do Hollywood.
John Woo, chyba najbardziej znany twórca kina akcji z Hongkongu, zaczynał karierę jako aktor i reżyser filmów wuxia. Jego reżyserskim debiutem był obraz z 1975 roku „Ręka śmierci”. Opowiadał o niepokonanym mnichu z buddyjskiego klasztoru, który musi stawiać czoło krwawym najeźdźcom plądrującym monastyr. Sztampowa produkcja stylizowana była na amerykański western, gdzie samotny sprawiedliwy, w widmowym przygranicznym miasteczku, wymierza sprawiedliwość niegodziwcom.
Jednak realizowanie monotonnych filmów kung-fu, nie było powołaniem Woo. Zafascynowany zachodnim kinem gatunków, a zwłaszcza hollywoodzkimi filmami sensacyjnymi i musicalami oraz francuskim kinem gangsterskim postanowił stworzyć ich azjatycką wersję. Po serii filmowych eksperymentów w 1986 roku Woo zrealizował poruszający film akcji „Byle do jutra”. To niezwykła historia dwóch braci – policjanta i gangstera, którzy łączą swe siły w walce z potężnym gangiem fałszerzy dolarów. „Byle do jutra” jest gangsterską balladą, raz wzruszającą i melodramatyczną, innym razem sensacyjną i hiperbrutalną. Właśnie w tym filmie Woo ujawnił swój prawdziwy talent w kreowaniu baletowych scen akcji, wzorowanych na najlepszych filmach Sama Peckinpaha – „Dzika banda” z 1969 roku i Sergio Leone – „Dawno temu na Dzikim Zachodzie” z roku 1968. W filmie „Byle do jutra” wspaniałą kreację kalekiego gangstera, który podnosi się z upodlenia, by walczyć ze złem po stronie swych przyjaciół, stworzył Chow Yun-fat – stały współpracownik Johna Woo. Ten film do dzisiaj pozostaje największym hitem frekwencyjnym w Azji.
Kadr z filmu „Byle do jutra II” w reżyserii Johna Woo / źródło: materiały prasowe
W 1988 roku Woo wyreżyserował drugą część „Byle do jutra”, w której pokazał dalsze losy braci, tym razem walczących z bezwzględnymi gangsterami, w nowojorskim Chinatown. Ten niezwykle emocjonujący film akcji, ponownie łączący skrajne estetyki – melodramatu i mocnego filmu gangsterskiego – przeszedł do historii kina jako jeden z kilku filmów, w których liczba zabitych w finale osób przekracza najśmielsze oczekiwania widza. W rozgrywającej się w siedzibie szefa mafii, 15-minutowej strzelaninie, w huku wystrzałów z szybkostrzelnej broni, ginie przeszło 300 osób. Takie natężenie przemocy w filmie powoduje, że zostaje ona odrealniona, wzięta w nawias, stanowiąc bardziej wizualny ornament fabuły, niż wstrząsający swym realizmem konkretny akt przemocy. A dosłowny cytat z tego filmu znajdziemy w amerykańskim hicie „Prawdziwy romans” z 1993 roku, według scenariusza Quentina Tarantino reżysera zakochanego w azjatyckim kinie – złożył mu nawet osobisty hołd dylogią „Kill Bill”.
Rok później Woo zrealizował swój najpiękniejszy film „Zawodowy zabójca” („The Killer”). To niezwykła historia z samotnym bohaterem, zawodowym mordercą (w swej życiowej roli Chow Yun-fat), który podczas strzelaniny w nocnym klubie przypadkowo oślepia młodą piosenkarkę. Bohater chce się wycofać z morderczego interesu, ale potrzeba zdobycia pieniędzy na operację kobiety, zmuszają go do kontynuowania pracy dla chińskiej mafii – Triady. Na trop killera wpada jednak uparty policjant Lee (Danny Lee), który zdaje się rozumieć i szanować postępowanie zabójcy. W pewnym momencie zawodowy zabójca i gliniarz łączą siły, aby rozprawić się z nieuczciwymi gangsterami z Triady. Film Woo ponownie kończy efektowna strzelanina, tym razem rozgrywająca się w opustoszałym kościele, a reżyser wykorzystał w niej muzykę… Bacha!
„The Killer” – film prawie w Polsce nieznany (a szkoda, bo to jakby nie znać największych dokonań klasycznego kina zachodniego!), to niezwykle wyrafinowany film akcji, ulepiony z cytatów i odniesień z klasyki filmu sensacyjnego – od Jeana Pierre’a Melville’a, aż po Sama Peckinpaha. Mimo fragmentów pełnych dynamizmu i ekspresji film przesycony jest niepowtarzalną atmosferą nostalgii i melodramatyzmu. Nie tylko odwołuje się do zachodniej kultury, ale ukazuje świat w duchu taoizmu – filozofii stojącej u podstaw chińskiej kultury – gdzie nie ma jednoznaczności, ale zło i dobro przenikają się wzajemnie, zupełnie jak w przypadku postaw głównych bohaterów filmu.
To drugi film, po legendarnym „Wejściu Smoka” Roberta Clouse, wyświetlany w największych kinach w USA i Europie Zachodniej. Legenda tego znakomitego film spowodowała, że amerykański reżyser Walter Hill przymierzał się do realizacji hollywoodzkiej wersji tego filmu z Richardem Gere i Danzelem Washingtonem w rolach głównych. Z projektu Hilla pozostał tylko scenariusz do przeczytania w internecie pod adresem: www.scrptio-rama.com. Ale to właśnie ten film spowodował, że o Woo zaczęto mówić jako o prawdziwym autorze kina akcji. Krążą słuchy, że remake „Killera” zrealizuje w Hollywood… sam Woo, zmieniając płeć głównym bohaterom opowieści.
Kadr z filmu „Bullet in the Head” w reżyserii Johna Woo / źródło: materiały prasowe
Kolejnym filmem Woo był niezwykły film akcji, utrzymany w konwencji kina wojennego pt. „Bullet in the Head” z 1990 roku, czyli „Kula w łeb”. To azjatycka wersja słynnego filmu Michaela Cimino „Łowca jeleni” (1979) – ukazującego losy trójki przyjaciół, rzuconych w piekło wojny w Wietnamie. Rosyjskich emigrantów z Ameryki Woo zamienił na trzech kolegów z Hongkongu, kreując na ekranie intensywną, szarpiącą nerwy opowieść o okrucieństwach wojny.
W 1992 roku John Woo zrealizował najbardziej widowiskowy film w swej karierze: „Hard Boiled” („Dzieci Triady”). Obraz inspirowany filmami o japońskiej mafii, emocjonujący i pełen wprost cyrkowych scen akcji film, opowiadający o przyjaźni policjanta i zakonspirowanego w szeregach mafii, agenta służb specjalnych. To swoista filmowa opera rozpisana na eksplodujące motocykle i kanonady z broni palnej. A w tym operowym świecie pełnym chaosu jedyną wartością, jaka może przetrwać, jest prawdziwa męska przyjaźń. To po premierze tego filmu, angielskie pismo „Empire” nazwało Woo „Mozartem kina przemocy”. „Hard Bolided” zapoczątkował w hongkońskim kinie nurt Hong Kong Noir – ukazujący pesymistyczny obraz społeczeństwa Pachnącego Portu, poszukującego swej kulturowej tożsamości, z niepokojem patrzącego w niedaleką przyszłość.
Na początku lat 90., gdy perspektywa połknięcia Hongkongu przez chińskiego kolosa z wolna nabierała realnych kształtów, Woo wyjechał do Hollywood, na zaproszenie gwiazdora kina Jean Claude Van Damme’a. W 1993 roku w Nowym Orleanie Woo reżyserował film „Hard Target” („Nieuchwytny cel”) – remake „Niebezpiecznej gry” z 1932 roku. W tej niezwykle dynamicznej opowieści o walce byłego komandosa z bandą polujących na ludzi myśliwych spotkało się azjatyckie wyrafinowanie i hollywoodzki rozmach. W efekcie powstał najlepszy, jak dotąd, film Van Damme’a, zaś Woo potwierdził swoją pozycję wśród wirtuozów kina akcji.
Po nieco słabszym sensacyjnym obrazie „Tajna broń” John Woo stworzył jeden z najbardziej błyskotliwych filmów akcji w historii kina – „Face off „(„Bez twarzy”). Jest to wstrząsająca – dosłownie i w przenośni – historia śmiertelnego pojedynku między nieustępliwym agentem FBI (z początku John Travolta, później Nicholas Cage) i groźnym, międzynarodowym terrorystą (najpierw Cage, potem Travolta). Fabuła filmu przybiera niespodziewany obrót, kiedy – na skutek medycznego eksperymentu – agent i terrorysta zamieniają się twarzami. „Bez twarzy” to nietypowy film akcji. Przez 135 minut cały czas trzyma w napięciu i bombarduje widza spektakularnymi scenami pościgów i strzelanin, przypominających baletowe parte z klasycznych musicali, z tą różnicą, że muzykę „do tańca” nie wygrywa sekcja smyczkowa, a szybkostrzelna, automatyczna broń palna.
Nicholas Cage i John Travolta w filmie „Bez twarzy” w rezyserii Johna Woo / źródło: materiały prasowe
„Bez twarzy” wyświetlany również w Polsce to także, a może przede wszystkim, film mówiący o nieustannej walce dobra ze złem, nie tylko w otaczającym człowieka świecie, ale i w nim samym.
„Mission: Impossible 2″ był z kolei wybuchową kontynuacją filmu Briana De Palmy z 1996 roku. Tym razem dzielny agent najtajniejszej z tajnych organizacji wywiadowczej (Tom Cruise), musi zmierzyć się z bandą międzynarodowych handlarzy bronią, którzy wykradli ze składów rosyjskiej armii śmiertelnie trującą chemiczną broń. Z fragmentów pokazywanych w mediach, można domyślić się, że Woo ponownie zafundował nam dwie godziny emocjonującego kina, oprawionego w baletowe sceny akcji. Po słabym przyjęciu filmu (nad ostateczną wersją filmu sam reżyser nie miał, niestety, kontroli) i realizacji dwóch innych, czysto komercyjnych produkcji, Woo wrocił do Hongkongu. Tam zrealizował dwie superprodukcje: historyczną „Trzy Królestwa” (2008) o powstaniu Cesarstwa Chińskiego i „Przejście” (2015) o powstaniu Tajwanu – niestety pocięte i zablokowane prze chińską cenzurę. Dlatego dziś ten wielki reżyser wrócił do USA, gdzie planuje reżyserię niezwykłego filmu akcji, w którym nie padnie ani jedno słowo.
Twórczość Johna Woo, którego wielu innych twórców, na czele z Wong Kar-Waiem, uważa za mistrza (nawiązując i cytując jego poetykę), należy do jednej z najbardziej oryginalnych w obrębie kina popularnego. Łączy w sobie epickie, pełne rozmachu schematy filmu akcji, podane w sposób odkrywczy i oryginalny, a jednocześnie zawiera głębszą myśl – zwykle nieobecną w filmach tego typu. Pod warstwą oszałamiających scen przemocy, ukrywa się spójna wizja świata, w którym istnieją jeszcze wartości – zapominane we współczesnym, materialnym świecie – honor, lojalność, przyjaźń i poświęcenie. W obrazach tworzonych przez Woo, które są „snem o kinie akcji”, Zachód spotyka się ze Wschodem – amerykańskie kino gatunków z chińską operą, taoizm i buddyzm z chrześcijaństwem, krwawa przemoc z bezinteresowną miłością do drugiego człowieka.
– Nauczyłem się od Jezusa: kochaj swych wrogów, kochaj sąsiada, kochaj wszystkich. Pomyśl o Wschodzie i Zachodzie, pomyśl o równowadze i symetrii, pomyśl o yin i yang, pomyśl o miłości ponad tym wszystkim. To jedyna szansa jaką mamy – powiedział Woo w wywiadzie dla amerykańskiego magazynu „Premiere”.
Hongkońska fala a sprawa polska
Tsui Hark na planie filmowy / źródło: materiały prasowe
Z pewnością John Woo jest najwybitniejszym reżyserem z Hongkongu, tworzącym dziś kino akcji w Hollywood. Ale obok niego, w amerykańskiej fabryce snów, znaleźli się i inni wielcy reżyserzy i aktorzy, którzy przez długie lata tworzyli oblicze kinematografii Hongkongu, zaś teraz kreują potęgę amerykańskiego kina. Tsui Hark – producent filmów, twórca niezwykle popularnej w Azji serii „Dawno temu w Chinach” (część 1 z 1991 roku), łączącej w sobie tradycję chińskiej wuxia i amerykańskiego westernu, stworzył w Ameryce dwa filmy akcji z Van Dammem – „Ryzykanci” w 1997 roku i „Za ciosem” w 1998 roku.
Zmarły w zeszły roku mistrz mrocznego kina gangsterskiego Ringo Lam. To kolejny „klasyk” kina akcji z Hongkongu, reżyser „Płonącego miasta” (1987) – pierwowzoru „Wściekłych psów” Quentina Tarantino. Lam w Hollywood zrealizował w 1996 roku znakomite „Maksimum ryzyka”.
Che Kirk-Wong, reżyser azjatyckiego „Crime Story” (1993), wyreżyserował w Ameryce komediowe „Mocne uderzenie”.
W Hollywood zadomowili się na dobre supergwiazdorzy kina akcji z Hongkongu: Jackie Chan, a ostatnio Jet Li. Nawet reżyser tak bardzo azjatycki jak Wong Kar-Wai, w którego filmach prawdziwym bohaterem było „miasto miliona świateł”, jak mówiono o Hongkongu, zrealizował w USA w 2007 roku melodramat „Jagodowa miłość”. Przyznaję, film nie bardzo udany. Dowodzi to jednak wielkiej popularności i wielkiego wpływu, jaki na kino zachodnie mieli i mają twórcy z Azji, a zwłaszcza z Pachnącego Portu. Wydaje się, że atak twórców z Honkongu, pracujących w Hollywood, jest nie do odparcia. Dynamiczne, wciągające filmy Woo, Lama, Chana angażują bez reszty emocję widza, udowadniając, że ciągle można powiedzieć coś nowego w dziedzinie popularnego kina. Ale przecież dziś, kiedy władze w Pekinie zamykają filmowe wytwórnie, które nie chcą realizować produkcji po linii politycznej Komunistycznej Partii Chin, może warto byłoby zainteresować „bezdomnych” filmowców polskim kinem. Puśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie, że w kraju nad Wisłą, na podobieństwo chińskich restauracji, powstają prywatne wytwórnie filmowe. A w nich w kooperacji z polskimi filmowcami realizowane jest atrakcyjne kino akcji, tworzone podług azjatyckich receptur, ale z polskimi aktorami, w polskich realiach, wykorzystujące wątki znane z polskiego życia kryminalno-politycznego. Właściwie były już takie próby.
W Polsce realizują już swoje filmy reżyserzy z Bollywoodu (czyli twórcy kina hinduskiego). Niedawno zdjęcia do koreańskiego serialu, który czeka na swoją premierę telewizyjną, realizowano na Słowacji i w Polsce. W 2001 roku japoński mistrz anime, Mamoru Oshii, reżyser słynnego filmu „Ghost in the Shell”, zrealizował swoją aktorską superprodukcję SF „Avalon”, z polskimi aktorami w rolach głównych. Dlaczego więc nie zainteresować hongkońskich twórców realizacją swych filmowych wizji w Kraju nad Wisłą? Poetyka tego kina – tak bardzo chińska, jednak bazująca na rozwiązaniach filmowych przejętych i przetworzonych z zachodniego kina – jest bardzo uniwersalna.
A może właśnie twórcy kina azjatyckiego, którzy przyjechaliby do Polski, tworząc swego rodzaju filmową kolonię, ożywiliby polską produkcje filmową. Nadali by jej – tak bardzo potrzebny, a wciąż wakatujący – wymiar kina gatunkowego, atrakcyjnego wizualnie i treściowo. Pomyślmy co by było, gdyby taki John Woo zrealizował wojenny film o polskich żołnierzach zdobywających Monte Cassino, w stylu swoich „Szyfrów wojny”, a Tsui Hark superprodukcję o Polsce Piastów, w konwencji kina wuxia-pian? Możemy potraktować to jako żart, ale z drugiej strony… Być może pomysł ten nie jest niedorzeczny. Filmowy Hongkong nad Wisłą? A dlaczego nie?