Okazuje się, że nawet gdyby chciało się odpocząć od wojny, to wojna nie daje odpocząć od siebie. Jak co tydzień wybrałem się do kina, tym razem na tegoroczny film „Wiking” Roberta Eggersa.
Robert Eggers to reżyser młody, ale wytrawny już twórca. Ma w swym portfolio bardzo oryginalne filmy grozy, zwłaszcza słynną „Czarownicę: Bajkę ludową z Nowej Anglii” z 2015 roku – małe arcydzieło tzw. folk horroru, czyli rozgrywającego się na prowincji. W filmie Eggersa jest to prowincja amerykańskiej kolonii 1630 roku. Tytuł oryginalny produkcji to „The Northman” – czyli Człowiek Północy – co brzmi trochę bardziej historycznie. Kojarzy się też z nazwą Normand, zresztą całkiem słusznie, bo Normanowie byli właśnie wikingami, skutecznie podbijającymi północ Europy. A jak chcą niektórzy historycy, byli też jej pierwszymi, chrześcijańskimi władcami – jak nasz Mieszko I.
Być może byłoby lepiej, gdyby film Eggersa nosił polski tytuł „Człowiek Północy”, bo nie kojarzyłby się z rosyjską produkcją z 2016 roku. Rosyjski „Wiking” opowiadał o początkach Rusi Kijowskiej, a jego bohaterem był książę Włodzimierz z Nowogrodu. Potomek wikingów osiadłych na terenach dzisiejszej Ukrainy, który nieco później rozprawił się z innymi wikingami, przybyłymi z dzisiejszej Szwecji w celach łupieżczych, by następnie pobić rycerzy zakonu teutońskiego w bitwie nad Jeziorem Czudzkim, w 1242 roku. Tę bitwę odmalował wiele lat temu Sergiej Eisenstein w słynnym filmie „Aleksander Newski”.
Kadr z filmu „Aleksander Newski” w reżyserii Sergieja Eisensteina i Dmitriya Vasileva / źródło: materiały prasowe
Nie muszę podkreślać, że rosyjski „Wiking” był filmem na wskroś propagandowym – co widać zwłaszcza z perspektywy dnia dzisiejszego – jak wiele produkcji filmowych czasów Putina i jego ideologii Ruskiego Mira. Ich cel był i jest jasny – miał przygotować rosyjski naród do „operacji wojskowej”, mającej za zadanie przywrócić „rosyjskiej macierzy” kolebkę prawosławnej państwowości, z której wyszli wszyscy średniowieczni święci patroni współczesnej Rosji, jak rzeczony Aleksander Newski. Zresztą przecież i film Eisensteina był na wskroś propagandowy, mimo niezaprzeczalnych walorów artystycznych. Bitwa wieńcząca film jest po dziś wzorcem dla podobnych scen, na przykład sekwencji bitewnych z „Breaveheart” Mela Gibsona z 1995 roku. „Aleksander Newski” miał przygotować radzieckie społeczeństwo do ostatecznej rozprawy z katolickim Zachodem, a zwłaszcza z Niemcami, reprezentowanymi w filmie przez teutoński zakon, którego rycerze, jak ukazał to Eisenstein w słynnej scenie pacyfikacji Nowogrodu, wrzucali własnoręcznie dzieci do ognia. Dziś role się odwróciły, miejsce zakonu teutońskiego zajęli sołdaci z Rosji, zaś nowogrodzkie oseski – dzieci z Mariupola.
W filmie Eggersa mamy sekwencję wyjętą z mroków przeszłości, ale przecież niezwykle aktualną. Ukazuje atak na ruski gród, przeprowadzany przez hordy Wikingów. Najpierw w brawurowym ataku wejście do osady zdobywa oddział Berserków – najlepiej wyszkolonych, najbrutalniejszych wojowników, dodatkowo odurzonych substancjami narkotykowymi i religijnym transem. Następnie wdziera się do grodu właściwy oddział przybyłych na drakkarze Wikingów i dokonuje spustoszenia – zabija mężczyzn, gwałci kobiety, pozostałych przy życiu bierze do niewoli, by sprzedać jako niewolników. Ta szokująca scena, zrealizowana (jak cały zresztą film) w sposób skrajnie naturalistyczny, wydaje się rezonować z tym, co dzieje się dziś za naszą wschodnią granicą. W filmie Eggersa najeźdźcy przybywają z Zachodu, czy raczej z Północy, a realny aktualny atak na ruskie (czytaj ukraińskie) osady przybywa ze Wschodu. Ważne jednak jest – i film w sposób doskonały to pokazuje – że cierpienia niewinnych nie idą w niepamięć, a ich krew wołać będzie do nieba, dopóki nie zostanie pomszczona. W tej brutalno-magicznej sekwencji pojawia się nawet Dziwa – ruska szamanka, w którą wciela się słynna, norweska pieśniarka Björk – okrutnie oślepiona przez barbarzyńskich Wikingów. Dziwa wciąż potrafi wieszczyć i porusza sumienie głównego bohatera, który z morderczego Berserka przemienia się w samotnego mściciela, przypominającego sobie o swoim przeznaczeniu. Postać kreowana przez Björk jest więc postacią symboliczną – oznacza wszystkie ofiary wojen, pacyfikacji, okrucieństw, które nie przez przemoc i agresję, ale właśnie przez swoją bezbronność, ofiarniczość, oddanie, ostatecznie wstrząsają sumieniami ludzkości, przypominając o swym tragicznym losie.
Hamlet z toporem w dłoni
Kadr z filmu „Wiking” w reżyserii Roberta Eggersa / źródło: materiały prasowe
Nie chciałbym, by kolejny esej poświęcony był tylko i wyłącznie bieżącym, jakże tragicznym sprawom wojny (choć niemożliwością jest, by wciąż do nich nie wracać). Zwłaszcza, że wydawałoby się – kwestie dalekie od ukraińskiego konfliktu, jednak się do nich odnoszą. Skupmy się więc na samym filmie Roberta Eggersa, na temat którego zdania są mocno podzielone. Jedni chwalą, drudzy ganią. Powiem wprost – jeśli ktoś twierdzi, że „Wiking” to słaby film, że nuda, że kalka po hollywoodzkich filmach o Wikingach, itp., to chyba obejrzał inny film.
Ta barbarzyńska wersja „Hamleta” to dokonanie wręcz niebywałe. Zbudowane jest z archetypicznych motywów, na których opierają się wszystkie heroiczne opowieści o zemście. Bohater, grany fenomenalnie przez Aleksandra Skarsgårda, nazywa się Amleth i próbuje się zemścić na swym stryju – podstępnym mordercy swego ojca. Ten motyw znamy z Szekspira właśnie.
Większość filmów opowiadających o skrzywdzonym bohaterze próbującym zemścić się na swych prześladowcach (albo prześladowcach swych bliskich), to emanacje najstarszych mitologicznych motywów. W każdej kulturze obecny jest mit bohaterski, w którym srodze doświadczony przez bogów, bądź przez los – człowiek, heros, a nawet sam bóg – mierzyć się musi ze swym przeznaczeniem, którym zwykle jest pokonanie podstępnego wroga dybiącego na jego żywot. Wroga, który często wcześniej dokonał jakiegoś niecnego czynu względem bohatera. Mity pełne są postaci Herkulesów, Achillesów, Samsonów, Gilgameszów, stających się wzorcami dla kolejnych opowieści o bohaterach zmuszonych upomnieć się o swoje. Wykazując się przy tym męstwem, odwagą, poświęceniem. Często nie tylko by sprawiedliwości stało się zadość, ale by zapewnić bezpieczeństwo wspólnocie, jaka powierzyła się ich pieczy.
Film Eggersa zawiera w sobie jakby pierwotny kościec tych heroicznych opowieści o sprawiedliwej zemście, mającej swój metafizyczny, religijny wymiar. Główny bohater jest postacią archetypiczną, mającą kontakt z bytami boskimi. Bardzo ważny jest tu motyw kultu bóstw staroskandynawskich, którym oddają cześć filmowe postaci. To kulty krwawe, wymagające ofiar z ludzi. Ale pojawia się tu, niespodziewanie, również wątek nowej wiary – chrześcijaństwa, wyznawanego przez jeńców branych do niewoli przez Wikingów. Ci nie składają już krwawych ofiar, sami często oddają swoje życie za wiarę. Również i w ich obronie stanie tytułowy Wiking. Działania bohatera nie biorą się znikąd – mają pobudki metafizyczne, postępowaniem księcia Almetha kierują bowiem siły silniejsze od niego. Byty boskie, z którymi kontaktuje się bohater wprowadzany w religijno-narkotyczne transy. Można oczywiście postawić weto, że Eggers sięga do pogańskich, czy wręcz barbarzyńskich korzeni kultury. Tak było w „Czarownicy” – filmie bardzo pogańskim, wiccańskim wręcz, gdzie reżyser ukazał zwycięstwo pierwotnych wierzeń odwołujących się do kultu natury, nad racjonalnym porządkiem reprezentowanym przez cywilizację podbijającą Amerykę. Jednak w „Wikingu” mamy mocno zaakcentowany wątek ofiarniczy (można powiedzieć chrystusowy) odbijający się w losie samego bohatera, który nie tylko cierpi na podobieństwo Ukrzyżowanego, ale poświęca się dla dobra niewolników, a nawet chce odrzucić przemoc, myśląc o życiu u boku ukochanej kobiety. I dopiero troska o jej bezpieczeństwo spowoduje, że powróci on na drogę okrutnej przemocy i bezwzględnej zemsty.
W przypadku filmu Eggersa mamy do czynienia z męskim, brutalnym, surowym kinem, które jednak nie jest prostym „patrzydłem”, ani tym bardziej siermiężną propagandową agitką ubraną w dekoracje kina historycznego. Ten film to znak, że pojawiło się mocne kino odwołujące się do pierwotnych mechanizmów kultury, jakby zmęczone jej postmodernistycznym rozwodnieniem. Kino kanciaste, ale też oniryczne i pogańsko, choć nie do końca – religijne. Przy tym znakomicie wyreżyserowane i sfilmowane w autentycznych, skandynawskich plenerach oraz doskonale zagrane. Z genialną muzyką, bezbłędnie tworzącą nastrój świata dopiero wychodzącego z barbarzyństwa, choć, w jakimś sensie, bardzo przypominającego współczesność.
Oryginalne kino cytatów
Kadr z filmu „Wiking” w reżyserii Roberta Eggersa / źródło: materiały prasowe
Nie sposób oczywiście nie zauważyć, że film Eggersa, nawiązuje do kina heroic fantasy, czy po prostu wcześniej zrealizowanych dzieł o Wikingach. Pierwsze skojarzenie to, rzecz jasna, słynny film Johna Miliusa „Conan Barbarzyńca” z 1982 roku , według prozy Roberta E. Howarda. W jednym z opowiadań autor posyłał swego bohatera Conana z Cimerii właśnie na daleką Północ, by walczył w szeregach piratów lodowych mórz. Miejscami „Wiking” dubluje surowy ton dzieła Miliusa, a nawet powtarza na przykład scenę zdobywania miecza przez bohatera – z lepszym, bo popartym świetnymi efektami specjalnymi, skutkiem. Dzieło Eggersa przywołuje na myśl, nie tyle barwne filmy hollywoodzkie o Normanach, jak słynne „Długie łodzie Wikingów” (1964) Jacka Cardiffa z Kirkiem Douglasem w roli głównej, ile europejskie, szwedzkie produkcje na ten temat. Na czele z bardzo interesującą wizją filmową Nicolasa Windinga Refna „Valhalla: Mroczny Wojownik” z 2009 roku, ukazującą dotarcie Wikingów do brzegów Ameryki i tragiczne skutki tej ekspedycji. Film w swym brutalnym, męskim, emocjonującym tonie przypomina również „Apocalypto” Mela Gibsona, choć „Wiking” jest bardziej hieratyczny w swym wyrazie, zbudowany na zasadzie szeregu tabloux vivant.
To wszystko prawda, jednak Eggersowi udało się stworzyć własną kinematograficzną wypowiedź, do tego sięgającą w głąb nieco zapomnianych dziś – nie tylko przez kino, ale i przez kulturę – mitycznych mechanizmów, z których zbudowana jest ludzka tożsamość. Po zalewie bezbarwnych filmowych „ameb” nie wiadomo dla kogo, ten krwisty i niegłupi „kinematograficzny befsztyk” – to propozycja nie do odrzucenia dla miłośników emocjonującego, surowego kina, co nie znaczy, że prymitywnie maskulinistycznego. Mężczyźni brutalni i silni są tu władcami świata – ale prawdziwą moc nad ludzkim życiem dzierżą kobiety – o czym mówi sparafrazowany w filmie mit Odyna. Być może ten męski, mityczny ton emanujący z „Wikinga” nie podoba się tym, którzy chcieliby kultury nijakiej, rozmiękczonej, sfeminizowanej lub tworzonej pod dyktando seksualnych mniejszości – adresowanej do wszystkich… czyli tak naprawdę do nikogo.
W dzisiejszych, trudnych czasach, trzeba również przypomnieć sobie gwałtowne, ale i szlachetne pieśni o bohaterstwie, odwadze, poświęceniu i męstwie. Ponieważ wrogowie zachodniej kultury, również wykorzystują mit bohaterski, ale nie po to, by uświęcić dobro, lecz by usprawiedliwić czynione przez siebie zło.