Trochę mi z tym źle, że piszę felieton na ten temat, bo wolałbym pisać na temat zupełnie inny. Czasem jednak trzeba zająć określone stanowisko, zwłaszcza, gdy czasy są po temu właściwe.
Dzisiaj znów napiszę o wojnie w Ukrainie. Wojnie, jaką rozpętali rosyjscy najeźdźcy, wykazując się arogancją i okrucieństwem, ale też resetując wszystko, co dobre w rosyjskiej kulturze i rosyjskim społeczeństwie. I nie chodzi mi już o kwestie zasadnicze – mordy, gwałty, nieludzkie traktowanie ludności cywilnej. Tylko o te obrazy wożonych na czołgach pralek, rabunki, demolowanie zajmowanych mieszkań, ekskrementy w szufladach i na podłogach… Bo i one powodują, że zadajemy sobie pytanie: co się stało z tym narodem, przecież tak ciężko doświadczonym zarówno przez zarazę faszystowską, jak i zarazę komunistyczną, że zamiast w tym ogniu cierpienia wypalić w sobie wszystko co złe, niedobre, nieludzkie, cofnął się do jakiegoś wtórnego barbarzyństwa? Oczywiście wiemy, że wszystko to jest wpisane w psychologię wojny – by zastraszyć przeciwnika, by pokazać, że ma do czynienia z wrogiem nieobliczalnym, zdolnym do wszystkiego. Prawdziwym Neo-Hunem.
Ale straszą nie tylko żołnierze z lodówkami na czołgach, za przeproszeniem, paskudzący szuflady, ale i politycy najwyższego szczebla. Jak minister spraw zagranicznych Ławrow, który w swoich wypowiedziach insynuuje wybuch III wojny światowej (w domyśle atomowej), jeśli Zachód nie przestanie wspierać Ukrainy, zwłaszcza dostawami sprzętu bojowego, co – według Ławrowa – eskaluje konflikt.
Tim Weiner i okładka książki „Szaleństwo i chwała” / źródło: YouTube
Mędrcy czy „mędrcy”?
W opinii „mędrców” to Zachód właśnie, a zwłaszcza USA – prawdziwy podżegacz wojenny (żeby użyć terminów obowiązujących w retoryce zimnowojennej) – ponoszą winę za rozpętanie ukraińskiego konfliktu. Głównym ich argumentem jest twierdzenie, że tak naprawdę to USA i Europa Zachodnia, poszerzając strefę wpływów na Ukrainę, zagroziła pozycji Rosji, która z kolei podjęła zbrojne działania, starając się zabezpieczyć swoją wschodnią flankę.
Co ciekawe, takie poglądy głoszą nie tylko domorośli politolodzy produkujący się na Facebooku, ale i uznane amerykańskie autorytety – jak Tim Weiner, autor książki „Szaleństwo i chwała”, opowiadającej o XX-wiecznej rywalizacji USA i Rosji, czy prof. John Mearsheimer, autor wydanej ostatnio w Polsce książki „Wielkie złudzenie. Liberalne marzenia a rzeczywistość międzynarodowa”. Mearsheimer to rzeczywiście bardzo ciekawa postać, odważny badacz i wnikliwy komentator międzynarodowej polityki USA. Według niego Ukraina wpadła w pułapkę zastawioną przez Zachód, który wiele jej naobiecywał, a w końcu i tak zostawił na pastwę Rosji. Gdyby więc Ukraińcy siedzieli cicho, względnie byli państwem neutralnym, uniknęliby napaści ze strony wschodniego imperium – konkluduje chicagowski badacz. Niestety, nie wziął on pod uwagę odwiecznej zaborczej polityki Rosji. Że i bez udziału Zachodu, Rosja prędzej czy później wzięłaby się za Ukrainę, ponieważ w realizowanym przez nią programie Nowego Ruskiego Mira – Ukraina musi po prostu należeć do Rosji. Potwierdzają to słowa innego badacza kwestii rosyjskiej, jednego z najwybitniejszych – Richarda Pipesa: „Rosja nie może być imperium bez Ukrainy”. Zresztą Mearsheimer w swojej analizie pominął jeszcze jeden fakt, chyba najważniejszy – prozachodnie, wolnościowe aspiracje Ukraińców. Właściwie, w obcesowy sposób, odmawia potomkom Kozaków prawa do tych aspiracji.
Ale dyskusja trwa, takoż i przeciąganie liny w niekończących się dyskusjach na temat genezy, przebiegu i ewentualnych następstw konfliktu. Ławrow straszy bombą atomową, bo plan szybkiego zajęcia Ukrainy spalił na panewce. Rosję zaś czeka prawdziwy „ukraiński kocioł”, na miarę tego w Afganistanie albo i gorzej. Niemniej słowa rosyjskiego ministra brzmią groźnie, nawet jeśli potraktujemy je jako czysto polityczny manewr.
Rzecz jasna rozpętanie III wojny (atomowej) nie leży w interesie żadnej ze strony, czy w ogóle ludzkości. Zakończyłoby to definitywnie życie na Niebieskiej Planecie, albo zredukowałoby je do wymiaru wegetacji organizmów, które przeżyłyby konflikt. Znamy to z licznych filmów zwanych postapo (postapokaliptycznych), z których – o ironio! – jedynym z najbardziej wstrząsających są radzieckie „Listy martwego człowieka” z 1987 roku, w reżyserii Konstantyna Łopuszańskiego, w którym stary profesor – świadek dosłownego rozpadu świata, w którym żył, by potwierdzić fakt swego istnienia pisze tytułowe listy.
Co prawda ja wolę filmy, kiedyś stworzone jedynie ku rozrywce, w stylu „Mad Maxa”, zwłaszcza niskobudżetowe akcjonery, jak słynny przebój video „Cyborg” z 1986 roku, w reżyserii Alberta Pyuna, gdzie Jean-Claude Van Damme jako samotny wojownik walczył z hordami brutalnych barbarzyńców w świecie nie tylko po wojnie atomowej, ale i dotkniętym… szybko rozprzestrzeniającą się zarazą. W sumie zakrawa to na ponury żart, że istnieje możliwość przeistoczenia się tych, skądinąd śmieszno-strasznych obrazów, tworzonych głównie ku uciesze widzów, w realne wydarzenia z naszym udziałem. Oczywiście, daj Boże, oby nie. Wierzę, że nawet szaleni Rosjanie rozumieją powagę sytuacji i cofną się przed rozpętaniem Dnia Sądu Ostatecznego, choć ostrzelanie elektrowni atomowej w Czarnobylu, każe i w tym względzie mieć się na baczności.
Kadr z animacji „Wilk i Zając” w reżyserii Vyacheslava Kotyonochkina, Vladimira Tarasova i Alexeya Kotyonochkina / źródło: materiały prasowe
Z kulturą na bagnetach
Wojna więc toczy się na całego. Nie tylko w przestrzeni rzeczywistej, ale również w przestrzeni wirtualnej i w wymiarze audiowizualnym. Rzecz jasna, jest to sytuacja wzbudzająca wewnętrzny sprzeciw. Nie ma przecież intelektualisty, a nawet przeciętnego odbiorcy (pop)kultury, który nie odnosiłby się z sentymentem i sympatią do wielkiej, rosyjskiej literatury z prozą Dostojewskiego, Tołstoja, Bułhakowa, poezji Puszkina, muzyki Czajkowskiego czy Musorgskiego, wybitnych filmów Andrieja Tarkowskiego, a nawet animowanego „Wilka i Zająca”. Pomijając fakt, że wielu luminarzy rosyjskiej kultury było czarnosecinnymi (postawa skrajnie prawicowa, wroga postępowi, łącząca religię z nacjonalizmem – przyp. red.) zwolennikami Wielkiej Rosji (przede wszystkim w wymiarze Carskiego, Prawosławnego Samodzierżawia), to dziś kultura przez nich stworzona jest skutecznie niwelowana. Po pierwsze, przez reporterskie obrazy ze zniszczonej Buczy i innych miast, gdzie rosyjskie wojska dokonują licznych okrucieństw, a po drugie, przez samych Rosjan, którzy już od pewnego czasu, obok ambitnych produkcji, produkowali i wciąż produkują – jadowitą, audiowizualną propagandę, sławiącą ów, wspomniany wcześniej, Ruskij Mir. Okazuje się, że są to działania bardzo skuteczne, jeśli przyjmiemy za fakt – podobno 90-procentowe poparcie dla militarnej polityki Putina pobłogosławionej nawet przez głowę Moskiewskiej Cerkwi – Cyryla I (jak większość hierarchii moskiewskiego prawosławia byłego agenta KGB).
Pomijam kwestię propagandy telewizyjnej, skierowanej głównie na rynek wewnętrzny. Do nas ona, na szczęście, nie dochodzi, choć jestem raczej pewny, że nie miałaby takiej siły przekonywania.
Bardziej niebezpieczny jest Internet i działania rosyjskich trolli. Niestety, niektóre antyukraińskie memy docierają do sporej grupy bezkrytycznych odbiorców, którzy bezwiednie kolportują internetowy przekaz o „ukraińskich faszystach”, groźbie wojny jako konsekwencji pomocy militarnej Ukrainie, „bezrozumnej” i „ryzykanckiej” polityce polskich władz z premedytacją wciągających Polskę do wojny z Rosją. Szczęśliwie większość internautów ma trzeźwy osąd sytuacji i nie daje się oszukać, wiedząc, że takie treści są elementem wojny ideologicznej na memy. Odpowiedzią jest cały wysyp antyputinowskich, antyrosyjskich (wymierzonych w rosyjskich najeźdźców) – memów proukraińskich.
Kadr z filmu „Czekista” w reżyserii Aleksandra Rogożkina / źródło: materiały prasowe
Kino polemiczne i wszechrosyjskie
Wojna na obrazy (i dźwięki) ciekawie przedstawia się również na płaszczyźnie kinematograficznej. Właściwie od czasu, kiedy Władimir Władimirowicz zajął kremlowski tron, rosyjska kinematografia przestała produkować filmy rozliczeniowe. A było ich, jeszcze w latach 90., całkiem sporo. Po pierwsze były to obrazy ukazujące piekło radzieckiego komunizmu. Jak choćby słynny „Czekista” z 1992 roku, Aleksandra Rogożkina, pokazujący, w sposób wręcz naturalistyczny, krwawą robotę radzieckiego aparatu opresji w czasach zaprowadzania w Rosji władzy ludowej. Po drugie, były to obrazy ukazujące egzystencjalną pustynię, jaką pozostawił po sobie w ludzkich duszach komunizm, którego ostatnim akordem była przegrana wojna w Afganistanie. Na przykład filmy – być może „uciszonego” przez władzę, wybitnego reżysera Aleksandra Bałabanowa – na czele z drastycznym „Ładunkiem 200″ z 2007 roku. Opowiadał on o degradacji człowieczeństwa na przykładzie losów radzieckiego zwyrodnialca – milicjanta, znęcającego się nad porwaną dziewczyną, z szokującym obrazem cerkwi przemienionej na tancbudę, z kiblem umieszczonym w Carskim Siole. Ten nurt reprezentuje też bardzo ciekawa, filmowa wersja „Mistrza i Małgorzaty” z 1994 roku, w reżyserii Jurija Kary, gdzie na balu największych łotrów z historii, zorganizowanym przez Wolanda, pojawia się Hitler i… Stalin. Dziś byłoby to absolutnie nie do pomyślenia w putinowskiej Rosji, gdzie restytuuje się pamięć o tym największym zbrodniarzu w dziejach ludzkości, przypisując mu wręcz boskie atrybuty.
Władimir Władimirowicz skutecznie spacyfikował ambitną produkcję filmową, spychając ją na festiwalowe peryferie. Jak obrazy, chyba najwybitniejszego, współczesnego reżysera rosyjskiego Andrieja Zwiagnicewa, który wspaniale zanalizował pustkę duchową współczesnego rosyjskiego społeczeństwa w filmie „Niemiłość” z 2017 roku, ukazując proces odczłowieczania rosyjskiego człowieka wprost proporcjonalny do jego bogacenia się.
A w jej miejsce postawił na piedestale produkcje propagandowe, wysokobudżetowe, zwykle odwołujące się do wydarzeń historycznych – bliższych, jak Wielka Wojna Ojczyźniana: cała seria widowiskowych, ale odległych od historycznej prawdy batalistycznych widowisk, w stylu „Bitwy o Sewastopol” Sergieja Mokrzyckiego z 2015 roku, czy „Stalingadu” Fiedora Bondarczuka z 2013 roku, w którym nie zobaczymy oddziałów NKWD strzelających do wycofujących się z pola walki czerwonoarmiejców, co pokazał w swym filmie o Stalingradzie „Wróg u bram” francuski reżyser Jean-Jacques Annaud – czy dalszych, jak czasy, nomen omen, Rusi Kijowskiej, carów, w tym przepędzenia polskiej załogi z Kremla, jak ma to miejsce w filmie „1612″ Władmira Chotinienki z 2007 roku, z Michałem Żebrowskim w roli hetmana Kibowskiego (Kiblowskiego?), wzorowanego na hetmanie Żółkiewskim.
Kadr z filmu „Spaleni słońcem” w reżyserii Nikity Michałkowa / źródło: materiały prasowe
Czas kina akcji
Ale to jeszcze nic. W konwencji współczesnego kina akcji ukazuje się dokonania współczesnych rosyjskich żołnierzy (bardziej najemników przypominających członków niesławnej grupy Wagnera), jak w „Turyście” z 2021 roku Andrieja Batowa – gdzie dzielny rosyjski agent kosi tabuny amerykańskich najemników, ratując „wyzwalających się z kapitalistycznych pęt” Afrykańczyków. Temu kinu z asygnatą Kremla, swój parol i pieniądze dał obecny car rosyjskiej kinematografii – Nikita Michałkow, niegdyś najwybitniejszy rosyjski reżyser, twórca jednego z najgłębszych, antyradzieckich filmów: „Spalonych słońcem” z 1994 roku, a dziś całkowicie popierający napaść na Ukrainę i zaprowadzanie Rosyjskiego Mira.
Filmy, o których mowa, nie są aż tak popularne w naszej części świata, jak w Rosji. Choć, co ciekawe są powszechnie dostępne i to w najbardziej chodliwych platformach prezentujących światowe produkcje kinematograficzne. Pewnie więc mogą – w jakiś sposób – wpływać na ideową świadomość mniej zorientowanego w politycznych realiach widza. Czy trzeba je usuwać, albo nie oglądać? Absolutnie nie. Stanowią one przecież wspaniały materiał do analizy medialnej świadomości współczesnego Rosjanina, który właśnie żywiąc się takimi obrazami, popiera interwencję „rosyjskich chłopców” w Ukrainie. Można też, po obejrzeniu tych obrazów, odkazić się. I uodpornić, wracając choćby do… klasycznych już, amerykańskich hitów ze złotych czasów VHS, reprezentujących tzw. reaganomatografię – czyli widowiskowe kino akcji tworzone z udziałem: Sylwestra Stallone, Chucka Norrisa, Arnolda Schwarzeneggera, Dolpha Lundgrena. Herosów ekranu, którzy ochoczo spuszczali manto radzieckim siepaczom (i ich lokalnym sojusznikom), w seryjnie realizowanych w latach 80. filmach, w stylu „Rambo”, „Zaginiony w akcji”, czy „Czerwony skorpion”. Zwłaszcza ten ostatni film z 1988 roku, w reżyserii Josepha Zito, jest ciekawy, bo jego bohaterem jest… radziecki komandos – w tej roli Dolph Lundgren – który wykonując zabójczą misję w Afryce, niespodziewanie zwraca się przeciwko swym sowieckim zwierzchnikom.
Z pewnością, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę kino popularne, wojna na obrazy (i dźwięki), na całe szczęście, zawsze udowadnia wyższość Hollywoodu nad Sovietlandem.