Ostatnio zajmowaliśmy się tematami bardziej okołofilmowymi, niż filmowymi sensu stricte. Dzisiaj – naprawdę konkretnie filmowo. Zachęcając Państwa, do spędzenia wakacyjnej kanikuły również na oglądaniu wartościowych filmów.
A więc dziś o wartościowych filmach właśnie, z racji zakończonego w zeszłym tygodniu Krakowskiego Festiwalu Filmowego – jego 62. edycji. Edycji oferującej wiele znakomitych pozycji w dziedzinie filmu dokumentalnego i kreacyjnego, dotykających zarówno spraw ważnych, jak i niepoważnych. Rysujących filmowy obraz otaczającego nas świata, odbitego w refleksie obiektywów kamer reżyserów z całego globu.
Ludowy horror broni ducha
Chciałbym przede wszystkich napisać o filmach, które osobiście mnie ujęły. Część z nich została nagrodzona, część jakoś przepadła w konkursowych szrankach, a myślę, że niesłusznie, gdyż to pozycje ze wszech miar godne uwagi. Wśród moich the best of znalazły się też filmy z pokazów specjalnych, niestających do konkursowych szranków.
Takim filmem był, moim zdaniem, najlepszy film dokumentalny festiwalu – „Woodlands Dark and Days Bewitched: A History of Folk Horror” w reżyserii Kier-La Jannise. Jest to niezwykłe kompendium wiedzy o historii i rodzajach folk horroru, czyli filmów grozy rozgrywających się na wsi, na prowincji, odwołujących się do pradawnych wierzeń, rytuałów, okultystycznych praktyk i przerażających wizji. Folk horror był charakterystyczny przede wszystkim dla kina anglosaskiego, zwłaszcza brytyjskiego, reprezentowanego przez takie klasyki filmowego straszenia jak „Wicker Man” (1973) Robina Hardy’ego, „Robak – Zabójca” (1968) Michaela Reevesa, czy „Krew na szponach szatana” (1971) Piersa Haggarda. Ale autorka tego frapującego dokumentu przekonuje, że „wiejski horror”, to także specyfika światowego kina grozy, także z naszej części świata, przywołując „Wilczycę” (1983) Marka Piestraka, czy „Demona” (2015) Marcina Wrony. Najciekawsze w tym wyczerpującym dokumencie jest to, że pokazuje folk horror jako w ogóle synonim kina grozy i do jego nurtu twórcy dokumentu zaliczają choćby takie kamienie milowe gatunku jak „Lśnienie” Stanleya Kubricka z 1980 roku, czy japońskie kino grozy ze słynnym obrazem Masakiego Kobayashiego „Kaidan” z 1965 roku. Folk horror udowadnia, że im bardziej współczesny, stechnicyzowany, wierzący jedynie w rozum i naukę świat odrzuca duchowe doświadczenia, zwłaszcza te negatywne, uciekając od nich, niwelując czającą się w nich grozę, tym bardziej ta duchowa sfera przypomina o sobie, przybierając kształt filmowych straszydeł zaklętych na ekranie przez twórców. Twórcy dokumentu afirmują pogański, czy raczej neopogański aspekt horroru duchowego, a w rolach ekspertów występują w filmie współczesne wiedźmy i specjaliści od ezoteryzmu. Pokazuje również, że współczesny świat, zwłaszcza zachodni, odwraca się – na swoją zgubę – od chrześcijańskich wartości. Jednak ten, skądinąd, kontrowersyjny wymiar dokumentu Kier-La Jannise osłabia zawarta w nim gigantyczna wprost ilość informacji dotyczących kina grozy, łącznie z omówieniami filmów, o których nie słyszał nawet najbardziej doświadczony miłośnik filmowego straszenia – taki jak ja.
Katedra z wiary budowana
Pewnie film „Mroki lasu i dni pełne czarów” był propozycją przede wszystkim dla filmoznawców, choć przecież nie tylko. Prawdziwi kinomani kochają gorące kino grozy, zaś letnie wieczory sprzyjają oglądaniu filmów z dreszczykiem. Na przykład w Japonii wakacyjne miesiące zarezerwowane są właśnie do kontaktów ze światem duchów, również poprzez spektakle teatralne, książki i filmy.
Ale już film „Katedra”, którego reżyser Denis Dobrovoda uzyskał nagrodę Złotego Rogu dla najlepszego reżysera (w Konkursie Międzynarodowym), to propozycja, z całą pewnością, nie tylko dla specjalistów. Jest to niezwykły dokument o dobiegającym swych dni hiszpańskim ekszakonniku, który przez całe swoje życie budował… katedrę. Cegła po cegle, piętro po piętrze, wieża po wieży, bohater dokumentu stawiał świątynię na chwałę Pana. Film szczegółowo przedstawia życiorys Justo Gallego Martineza. Pokazuje, jak przez 60 lat, przede wszystkim z własnych środków, ale i środków pozyskiwanych przez wierzących w jego wysiłek dobrodziejów, urzeczywistniał swą wizję sakralnej budowli. Miała być ona, przede wszystkim, aktem ekspiacji za niewiarę współczesnego człowieka, odwracającego się od sakralnej sfery egzystencji. Dobrovoda zrobił swój dokument nie tylko z własnych zdjęć realizowanych do filmu, ale również z video-przekazów tworzonych przez Martineza oraz jego znajomych. W ten sposób pokazał bohatera filmu z różnych perspektyw. Dla jednych budowniczy katedry jest świętym człowiekiem, oddającym swe życie boskiej wizji, a dla drugich – tylko szaleńcem, którego działanie jest prostą konsekwencją jego… pychy, która nie pozwoliła mu przed laty zostać w zakonie i pchnęła go w kierunku realizacji własnej idee fixe. Finalna ocena bohatera „Katedry” pozostawiona jest widzom. Wydaje się jednak, że autor filmu, jak i większość widzów, skłania się raczej do uznania świętości i bożej pasji Justo Martineza. Jego działania i treści, które wypowiada – trafnie punktujące ludzką małość i niewiarę, a doceniające postawę tych, którzy wbrew wszystkiemu potrafią wytrwać w swej wierności Bogu – tworzą z niego współczesnego świętego ascetę, Szymona Słupnika, scalającego się ze swym niezwykłym dziełem.
Gang jezuitów
Z filmem Dobrovody rezonował obraz „Głos” w reżyserii Dominiki Montean-Pańkow, ze wspaniałymi, poetyckimi zdjęciami Wojciecha Staronia (nagrodzonymi Nagrodą Specjalną). To niezwykły film o nowicjacie jezuickim. Obserwowaliśmy na ekranie życie grupy nowicjuszy, tuż przed przyjęciem ślubów zakonnych. Dzięki reżyserce mogliśmy zobaczyć, jak formuje się duchową tożsamość młodych zakonników, nie tylko przez odpowiednie ćwiczenia duchowe, ale również przez doświadczenia egzystencjalne, takie jak bycie samotnym, czy wprost przeciwnie – bycie w grupie. Widać wyraźnie, że autorka nie jest w stanie w pełni przeniknąć duchowego świata jezuitów, może tylko przyglądać mu się z pewnego dystansu. Ale nawet pokazuje, że mamy do czynienia z jakąś tajemnicą, wielką siłą, dzięki której młodzi mężczyźni, jakby na przekór współczesnemu światu, czy światu w ogóle, wybierają drogę naśladowania Chrystusa, który powiedział, że „moje Królestwo nie jest z tego świata”. W jednej z ostatnich scen filmu widzimy zakonników schodzących po wydmie. Widzimy ich z oddali. Ich postaci układają się na białej, rozległej płaszczyźnie. Ten obraz ma konotacje duchowe, ale – rzecz ciekawa – wyjęte z malarstwa… buddyjskiego, gdzie właśnie tak pokazywano sylwetkę człowieka: małą na wielkim, białym tle tworzonym przez przyrodę, przez wodę, góry, pustynię, drzewa. W buddyzmie Bóg często utożsamiany jest właśnie z przyrodą. W „Głosie” Bóg zaklęty jest nie tyle w przestrzeni, w jakiej poruszają się bohaterowie filmu, ale w nich samych. Tak naprawdę, to oni są nosicielami najwyżej prawdy. Nadają sens światu, w jakim się poruszają.
Hamlet ukraiński
Nie mogło na festiwalu zabraknąć również tematyki wojny na Ukrainie. Złoty Lajkonik Konkursu Polskiego przypadł reżyserskiej parze: Elwirze Niewierze i Piotrowi Rosołowskiemu, za „Syndrom Hamleta”. Jest to bardzo ciekawy film dokumentalny, będący zapisem prób do „Hamleta”, spektaklu tworzonego przez grupę młodych, ukraińskich aktorów z Kijowa. Realizując własną wersję dramatu, bohaterowie odpowiadają na pytania związane z własną sytuacją wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę. Podczas realizacji filmu była to jeszcze aneksja Krymu i wojna w Donbasie. Jednak bohaterowie zdają sobie sprawę, że za chwilę rosyjskie czołgi mogą wjechać na tereny ukraińskie wcześniej niedotknięte konfliktem zbrojnym. Film jest zapisem psychodramy ludzi, dla których słowa Szekspira nie są już tylko rodzajem artystycznej kreacji, ale żywym słowem, określającym ich prawdziwe „być albo nie być”. Zwłaszcza, że – jak mówili twórcy filmu na prasowej konferencji – część z bohaterów filmu dzisiaj walczy z rosyjskim najeźdźcą, dopisując dramatyczny finał do sztuki, nad którą pracowali kilka miesięcy temu. Film Niewiary i Rosołowskiego ma gorącą temperaturę, czuć w nim pełne zaangażowanie i twórców, i bohaterów. Jest niezwykłym zapisem przenikania się sztuki i życia, teatru i filmu, można powiedzieć, że jest to ideał sztuki filmowego dokumentu w duchu kina bezpośredniego – szkoły amerykańskiego i francuskiego dokumentu z lat 60. i 70. Przypomnijmy – jej twórcy chcieli, by kino dokumentalne było jak najbliżej życia, by filmowcy współtworzyli rzeczywistość, którą dokumentują. Widzimy to w „Syndromie Hamleta”.
Antystalinowska opera i nagroda Marty Pajek
Było jeszcze wiele, bardzo ciekawych tytułów, prezentowanych na krakowskim festiwalu. Warto wspomnieć choćby o niezwykłym filmie „Jan Kapr. Opera dokumentalna” (nagroda w konkursie filmu muzycznego), w reżyserii Lucie Kralovej. W tym zaskakującym obrazie śledziliśmy historię czechosłowackiego kompozytora Jana Kapra, który był piewcą stalinizmu. Ale do czasu. Gdy wyjechał na Zachód i z zachodniej perspektywy zobaczył sytuację czechosłowackiego społeczeństwa niewolonego przez komunę, zmienił front. Konsekwencją było przerwanie jego wielce obiecującej kariery i utrata wysokiej pozycji społecznej. Film, składa się z archiwalnych zdjęć, a opowiadany jest za pomocą… śpiewanej przez chór frazy, wzorowanej na kompozycjach samego Kapra.
Warto również odnotować sukces naszej młodej mistrzyni kina animowanego – Marty Pajek. Pochodząca z Kielc artystka otrzymała – za swoją psychodeliczną animację „Figury niemożliwe i inne historie I” – nagrodę Srebrnego Lajkonika, dla najlepszej polskiej krótkometrażowej animacji.
62. Krakowski Festiwal Filmowy mamy już za sobą, ale część filmów będzie można obejrzeć na platformie VOD festiwalu, do czego zachęcam z całego serca. Zwłaszcza, że wakacyjne wieczory sprzyjają filmowej lekturze.