Nie było dla nich zmartwychwstania bez gestów Anastazji. Zamiast lamentu opuszczonej kobiety, tembru głosu mędrca rzucającego zaklęcia, wesołego parskania rumaka była tylko cisza kartonowej mogiłki. Wilgoć piwnicy przesycała ich stęchlizną i smutkiem.
Ciężko być kukiełką teatrzyku, gdy przedszkola są pozamykane ze strachu przed zarazą.
Pewnego dnia trzasnęły zamki drzwi i przez wieko pudełka wpadło światło.
– Znów przedstawienie! -pomyślały. – Znów poruszymy malutkie serduszka!
Każdy chce przeżyć swoją historię jeszcze raz, tylko trochę lepiej.
Tym razem jednak coś się zmieniło. Anastazja nie przyszła. Choć mało kaszlała i dużo uśmiechała się do Błażeja – umarła. Nikt nie pomyślał o tym, żeby zabrać kukiełki, jej jedyne dzieci, na pogrzeb.
Ich małżeństwo trwało 15 lat. Podróżowali w swojej kolorowej Skodzie, wożąc wesołych pasażerów po wszystkich gminach Opolszczyzny. Przedszkolne sale i domy kultury zamieniali w bajkowe krainy: przemierzali kosmos statkiem o napędzie na dobre uczynki, spacerowali po tajemniczych lasach z Misiem Kubusiem, albo jeździli dżipem po dżungli pełnej dinozaurów-jaroszy. Gdy wracali do domu, mąż zmyślał bajeczki i wypełniał je melodiami z pianina i ukulele. Żona szyła królewskie sukieneczki, wycinała planety z kolorowego papieru i rzeźbiła zwierzęta, aby nadać snom Błażeja kolorów, kształtów i faktur.
Gdy został sam, nie umiał dźwigać pustki, która wysypała się do pracowni Anastazji, jak mokra ziemia na jej trumnę. Igły i nici, patyczki, guziki, wstążki i rolki materiałów, z których nie mogła powstać już żadna kukiełka, leżały rozsypane i wyblakłe.
Minęły dwa lata, a Błażej zbiedniał, bo nie miał już więcej nic do sprzedania. Kto potrzebuje scenografii z prześcieradeł, skoro nie są tłem dla czyjegoś śmiechu? Na co komu sterta martwych gałganów, skoro nie mogą spleść się w piękną historię?
Pewnego razu Błażej, karmił kaczki na brzegu Odry i włóczył się samotnie. Zauważyła go pani Beatka, dyrektorka miejscowego przedszkola. Zmartwiła się, podeszła i powiedziała:
– Już jesteśmy otwarci. Proszę wybrać najładniejszą historię i do nas przyjść. Nasze dzieciaki chcą prawdziwego teatrzyku. Mamy filmiki i nagrania, ale brakuje nam pana.
Wdowiec nie wiedział, co powiedzieć. Najbardziej lubił przedstawienie o rycerzyku Albercie, który nie musiał czynić zła. Błażej sam grał w nim głównego bohatera. Anastazja była wszystkim – biedną wdową, magiem, konikiem, księżniczką. Napełniała podróż pięknolicego kawalera przygodami. To ona łkała jako biedna kobiecina, której zawaliła się chatka i dziękowała rycerzowi za pomoc w odbudowie. Udawała głos czarodzieja, który zepsuł czas i zegarki, strasząc tym mieszkańców wioski. Nadawała głos i wykwintne maniery księżniczce Adelajdzie o porcelanowej główce i rączkach. Adelajda kochała Albercika. Błażej kochał Anastazję. Miłość była wzajemna.
Strząsnął strach i okruszki chleba z płaszcza i powiedział, że przyjdzie.
Przez trzy dni uwijał się jak bociek przy budowie gniazda. Tyle było do zrobienia! Pozszywał kukiełki, naprawił scenografię, przygotował rekwizyty. Wszystko musiał zrobić sam. Udawał głosy mieszkańców zmyślonego miasteczka. Jak brzuchomówca odgrywał sceny ze swoimi dawnymi przyjaciółmi. Mocnym i tubalnym głosem recytował zaklęcia czarodzieja, ćwiczył rżenie konia, śpiewał piosenkę księżniczki. Podczas prób tak się zapalał, że aż pył z nie odkurzonych dywanów wirował w powietrzu. Otworzył okno. Wpuścił między swoich towarzyszy wiosenne powietrze i trochę nadziei.
Przyszedł do przedszkola i poczuł lekkość nad sercem, gdy stanął w drzwiach szatni. Ten śmieszny zapaszek trampek unoszący się z woreczków na buty przypomniał mu dawne czasy. Kolorowe dywany, niskie szafki wypchane kurteczkami, kurteczki wypchane czapkami, czapeczki wypchane marzeniami, abstrakcje obrazków z tablicy „Prace naszych maluchów” – wszystko to mieszało się z wartkim gwarem dobiegającym z sali zabaw.
Błażej dostał miejsce, roztoczył nad swoją sceną lazurowe prześcieradła nieba i porozstawiał drzewa z liśćmi z bibuły, wzniósł wieżę ratusza i chatkę. Był gotowy.
Pani Beatka wpuściła dzieciaki, które rozsypały się do sali jak pisklęta puszczone na łąkę. Przedszkolanka przyprowadziła do pierwszego rzędu parę swoich nowych wychowanków: siostrę i brata. Oboje mieli mizerne sweterki i jasne włoski. Byli mniejsi od reszty, policzki poczerwieniały im od płaczu. Dziewczynka szlochała, chłopaczek kiwał się na boki jak wskazówka metronomu i wielkimi oczyma błądził nie wiadomo gdzie. To był ich pierwszy dzień w tej grupie.
Błażej rozpoczął przedstawienie. Dwoił się i troił. W jednej chwili był Albertem, a sekundę później ożywiał marionetki innych postaci, a rozbiegane oczka dzieci śledziły jego ruchy.
Dzielny Albert galopował na swoim rumaku przez świat i czynił dobro. Gdy na scenę wkroczyła marionetka czarodzieja, w pierwszym rzędzie nastąpiło poruszenie. Para blondynów drżała na widok jego łysiny i brudno-zielonych szat.
Była też scena, w której przy burzowej piosence zawalała się chatka wdowy, po to aby Albert mógł jej bezinteresownie pomóc. Błażej pociągnął listeweczkę i domek runął.
Dwójka z pierwszego rzędu podskoczyła jak sprężynki. Dziewczynka zamarła na chwilę i zaczęła głośno płakać. Chłopiec rzucił się na brzuch, przykrył głowę rączkami i zaczął kopać wykładzinę.
– Nie bójcie się! Nic się nie stało! – zawołał Błażej rycerskim głosem. – Zaraz odbuduję chatkę. Pomogę!
Pani Beatka podbiegła do pary blondynków i spojrzała na wzruszonego wdowca.
– One nie rozumieją – powiedziała.
Próbowała przytulać i głaskać, ale nic nie pomagało. Błażej opuścił ręce, posmutniał i tak bardzo, że zapomniał o przedstawieniu.
– Ja haciu damoj! – wołały. – Ja haciu damoj!
***