47. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych przeszedł do historii. Już sam fakt, że w Konkursie Głównym wystartowało aż 20 filmów, świadczył o tym, że mieliśmy do czynienia z jakąś klęską urodzaju polskiej kinematografii.
Pamiętam, kiedy zacząłem jeździć do Gdyni, a było to gdzieś na przełomie dekady lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, w Konkursie Głównym było zawsze mniej więcej tyle samo filmów. Jednak wtedy wpuszczono do przeglądu głównego wszystkie polskie filmy, jakie wyprodukowano, a dziś starannie wybrano tytuły spośród wielu nadesłanych. A to oznacza, że polskie kino ma się dobrze i być może idzie wreszcie ku lepszemu.
Sytuacja nie jest jednak różowa, bo w Konkursie Głównym znalazło się sporo tytułów, które – moim zdaniem – w żadnej mierze nie powinny się znaleźć oraz kilka wartych uwagi – odrzucono. Z jakich przyczyn? Ano na przykład z polit-poprawnej przyczyny zachowania parytetów płciowych, czyli wymogu, że w konkursie powinno znaleźć się mniej więcej tyle samo filmów wyreżyserowanych przez reżyserów, co reżyserki. W efekcie, nie obejrzeliśmy w konkursie głównym najnowszych filmów mistrzów tej miary, co Krzysztof Zanussi czy Marcin Bortkiewicz, natomiast musieliśmy się męczyć na seansach nudnych i źle zrealizowanych produkcji debiutantek w reżyserskim fachu, np. „Tata” Anny Maliszewskiej (której to historii samotnego ojca – kierowcy, zajmującego się dwiema małymi dziewczynkami, nie uratowała nawet wielka rola Eryka Lubosa), czy „Iluzja” Marty Minorowicz (znów z dobrą rolą Agaty Buzek, która również nie uratowała tego niby thrillera, który niestety grzeszył całkowitym brakiem napięcia). Przyznaję, nie widziałem ani filmów Zanussiego, ani Bortrkiewicza, zakładam jednak, że nie mogły być to filmy mniej udane niż dzieła, o których piszę. Zwłaszcza, że film Zanussiego „Liczba doskonała” miał swój pokaz specjalny w Gdyni i był bardzo chwalony, nawet przez tych, którzy Zanussiego nie znoszą. Jednak przede wszystkim atakuję tu pewną tendencję, moim zdaniem, bardzo niebezpieczną dla polskiego kina, a i polskiej kultury w ogóle: ideologicznej „urawniłowki” (w lewicowym nurcie).
Feministyczne Tango Libido
Rzecz jasna, nie chcę tu wyjść na mizogina, bo przecież w konkursie najlepszym filmem okazała się produkcja wyreżyserowana przez kobietę – mówię tu o „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej. Ten kobiecy zwrot w polskiej kinematografii, jakim miał być i był ostatni festiwal w Gdyni, stał się, delikatnie mówiąc, zwrotem niefortunnym. Większość filmów wyreżyserowanych przez szanowne panie były po prostu produkcjami nieudanymi i nie zasługiwały na to, żeby stawać w szranki z najlepszymi polskimi produkcjami zrealizowanymi w minionym roku.
Ja, oczywiście, wierzę, że kino będzie rozwijać się pod dyktando reżyserek. Były przecież wielkie reżyserki w kinie światowym – choćby Ida Lupino czy Liliana Cavani, a nawet w polskim – Barbara Sass-Zdort, której wybitny film z mistrzowską rolą Doroty Stalińskiej „Krzyk”, pokazywany był w Gdyni w specjalnej sekcji „Festiwalu, który się nie odbył”, ukazującej filmy z odwołanej w stanie wojennym imprezy. Ale na miły Bóg, nie powinno się forsować filmów robionych przez kobiety za pomocą sztucznych, politycznie poprawnych mechanizmów, stawiających festiwal w Gdyni może i w światowej awangardzie obyczajowych zmian, ale godzących w realną wartość polskiej kinematografii.
Zresztą jeszcze jeden znamienny fakt. Otóż, atakuje się kino realizowane przez mężczyzn za przedmiotowe, mizoginiczne traktowanie kobiet. Nawet podczas festiwalowej konferencji prasowej pięknego filmu Lecha Majewskiego „Brigitte Bardot cudowna”, dziennikarka zaatakowała grające w filmie aktorki – Joannę Opozdę i Weronikę Rosati – że dały się uprzedmiotowić przez reżysera, zredukować do rangi bezosobowych zseksualizowanych ciał. Co moim, skromnym zdaniem, było totalną bzdurą, bo obie panie, grające hollywoodzkie ikony: Opozda – Bardotkę, Rosati – Liz Taylor, były pełnowymiarowymi postaciami, którym reżyser swoim filmem składał swoisty hołd.
Natomiast filmem, w którym kobieta zredukowana została właściwie do jednorazowego, seksualnego wymiaru, był właśnie film wyreżyserowany przez kobietę – Agę Woszczyńską pt. „Cicha ziemia”. To opowieść o zamożnym, polskim małżeństwie, które kupuje willę we Włoszech i w willi dochodzi do tragicznej śmierci arabskiego robotnika. Trzeba było kobiety-reżysera, przepraszam, reżyserki, aby po raz pierwszy w polskiej kinematografii pokazać sceny niesymulowanego seksu (w tym seksu oralnego). Żaden reżyser nie odważyłby się na coś takiego – nawet Andrzej Wajda, w słynnej scenie w pociągowej salonce z „Ziemi obiecanej” zasłonił strategiczne obszary aktorów grających w perwersyjnej scenie. Rzecz tragikomiczna, związana z filmem Woszczyńskiej (który w sumie jeszcze najgorszy nie był, były jeszcze gorsze) to fakt, że był on pokazany na… porannym seansie w Teatrze Muzycznym, przy sali wypełnionej po brzegi licealną młodzieżą. Z pewnością po tym seansie polska kinematografia nie będzie się już kojarzyć tym licealistom wyłącznie z kinem lektur szkolnych.
Zamykając te „gorzkie żale”, dodam tylko, że i tak palmę najgorszego i najbardziej bzdurnego filmu występującego w konkursie nie należy się dziełu zrealizowanemu przez kobietę. Ale przez reżysera (reprezentującego wrażliwość twórców LGBT+) – Tomasza Wasilewskiego (skądinąd reżysera ciekawego, którego poprzedni film „Płynące wieżowce” był autentycznie poruszający). Jednak jego najnowsze dzieło „Głupcy”, oczywiście typowane na nagrody (szczęśliwie, obeszło się tym razem bez nagród), było po prostu kuriozalne. Ta, przypominająca „zżynę” z Bergmana, opowieść o kazirodczym związku matki i syna, z dodatkiem martyrologicznego wątku drugiego syna kobiety – przykutego do łóżka paralityka – przypominała sztucznie wykoncypowany twór spreparowany właśnie na użytek festiwali filmowych. Dzieło Wasilewskiego ocierało się po prostu o śmieszność (jak w scenie, kiedy krzyk chorego bohatera zmontowany został z… rykiem foki zamieszkującej znajdującą się nieopodal plażę). Czy to, że wcześniejsze filmy Wasilewskiego były udane i że jego kino wpisuje się w promowany na całym świecie tęczowy nurt, ma automatycznie załatwiać mu miejsce w festiwalowym konkursie, kosztem innych, bardziej udanych obrazów, ale stworzonych przez reżyserów mniej promowanych – z tych czy innych powodów? Śmiem wątpić.
Kobiecy heroizm i kino synów
Szczęśliwie jednak ostały się w konkursie głównym filmy znakomite. Oddajmy sprawiedliwość dziełu, które zdobyło Złote Lwy – filmowi „Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej, która jakiś czas temu błysnęła dość oryginalną, gatunkową produkcją pt. „Córy dancingu”. Tym razem reżyserka, zainspirowana autentyczną historią dwóch czarnoskórych bliźniaczek – sióstr Gibbons – emigrantek z Barbados, które stworzyły swój odrębny od zewnętrznej rzeczywistości świat, zrealizowała bardzo oryginalny, poruszający, ciekawy formalnie (dzieło łączy film aktorski z animowanym) obraz. Nie można odmówić reżyserce ani wrażliwości, ani warsztatowej biegłości, której efektem jest film nieustępujący światowym, nagradzanym na festiwalach produkcjom. I gdyby film zdobył najwyższe laury, powiedzmy w Berlinie, czy nawet w Cannes, byłoby to jak najbardziej OK.
Tylko jest jeden problem. Czy dzieło opowiadające o barbadoskich emigrantkach, zrealizowane po angielsku, z anglo-amerykańską obsadą, przez zagraniczny team, wyprodukowany przez producentów z USA, Tajwanu, Anglii, z niewielkim udziałem polskiego kapitału (choć częściowo kręcony w Polsce) – jest filmem polskim? Czy powinien być nagrodzony najważniejszą nagrodą na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych? Niestety, jestem w obozie tych wątpiących, którzy uważają, że było w konkursie wiele filmów w sposób bardziej konkretny ukazujących polskie sprawy (co nie znaczy, że nie mogących uchodzić za opowieści uniwersalne), do tego zrealizowanych przez polskie ekipy, w polskim języku. Dodatkowo dorównujących poziomem formalnym dziełu Smoczyńskiej, a nawet – w jakimś sensie – je przewyższających.
Do takich dzieł należał z pewnością znakomity film „Śubuk”, w reżyserii Jacka Lusińskiego (podobno w pierwszym drafcie odrzucony przez komisję selekcyjną, z powodu „bardzo niepoprawnej politycznie sceny otwierającej film, w której bohaterka ucieka z gabinetu aborcyjnego). „Śubuk” również jest oparty na autentycznej historii. Bohaterką jest matka, która walczy o miejsce w świecie dla swojego syna dotkniętego autyzmem. Ten film to przede wszystkim popis umiejętności aktorskich Małgorzaty Gorol, kreującej rolę kobiety, która dojrzewa do pełni człowieczeństwa, rozumianego tutaj jako macierzyństwo. Macierzyństwo, wymagające od kobiety nadludzkiego wręcz poświęcenia. Ale nie jest to, jak piszą nieprzychylni filmowi krytycy, kolejny film ukazujący sztampowy matczyny heroizm. Rzeczywiście, każdy gdyński festiwal przynosi takie, mniej lub bardziej udane filmy (w zeszłym roku była to całkiem dobra „Sonata”, z podobną rolą Małgorzaty Foremniak). Jednak „Śubuk” to nie tylko łzawy macierzyński melodramat. To precyzyjnie skonstruowany fabularnie film – kiedy trzeba trzymający w napięciu, innym razem zabawny, a czasami ściskający gardło, po mistrzowsku napisany (całkiem zasłużone Złote Lwy dla scenarzystów) i wyreżyserowany. Mamy tu sceny, jakby wyjęte z klasyki głęboko poruszającego serca kina. Choćby ta, w której gburowaty sąsiad bohaterki (wspaniała rola Andrzeja Seweryna) zostaje, niespodziewanie, obdarzony czułym uściskiem przez synka bohaterki. Jest to scena na miarę zakończenia „Brzdąca” Charlesa Chaplina. Jeżdżę do Gdyni prawie 20 lat i muszę powiedzieć, że rzadko głęboko wzruszam się na festiwalowych projekcjach. Seans „Śubuka” zmienił to bezpowrotnie.
Spośród udanych filmów, o których będę szerzej pisał, kiedy wchodzić będą na ekrany, wypada wymienić dwa filmy wyreżyserowane przez synów mistrzów kina, którzy zrealizowanymi przez siebie produkcjami udowodnili, że potrafią wyjść z cienia swoich uznanych ojców. Xawery Żuławski zrealizował brawurowy miszmasz horroru o zombie z komedią pt. „Apokawixa” – opowieść o grupie bananowej młodzieży urządzającej sobie imprezę przemieniającą się w tragikomiczne pandemonium. Reżyser nie tylko pokazał swój własny autorski pazur (otrzymał nagrodę Złotego Pazura za najbardziej niepokorny film festiwalu), ale również symbolicznie „zlikwidował” swojego ojca (w finałowej sekwencji walki nastolatków ze swymi zzombifikowanymi rodzicami… w kanałach!). Zaś Jacek Raginis-Królikiewicz, syn wielkiego mistrza-eksperymentatora polskiego kina Grzegorza Królikiewicza – pokazał w konkursie Mikrobudżety (czyli konkursie filmów zrealizowanych za przysłowiowe psie pieniądze) swój pełnometrażowy reżyserki debiut – pogodny melodramat „Czas na pogodę”. Film daleki od banalności, opowiedziany za pomocą przemyślanej, zaskakującej formy filmowej, choć dawkowanej bardziej subtelnie, niż w kinie Królikiewicza – ojca.
II wojna światowa powraca
Na uwagę zasługuje również wysyp bardzo dobrych filmów rozgrywających się w czasie II wojny światowej. Nawet jeśli filmy te nie były skończonymi arcydziełami, stanowiły godziwą propozycję filmową dla miłośników poważnej i solidnie zrealizowanej kinematografii. Opowiadający o ostatniej misji polskiego, flagowego okrętu ORP Orzeł – „Orzeł: ostatni patrol” Jacka Bławuta (nagroda za reżyserię), od strony realizacyjnej nie ustępuje najlepszym dokonaniom militarnego, „podwodniackiego” kina na czele ze słynnym „Okrętem” Wolfganga Petersena. Gdyby, moim zdaniem, całkowicie nietrafione zakończenie – byłby to film doskonały. Choć i tak jest to kawał porządnego, marynistycznego kina.
Nagrodzony Srebrnymi Lwami „Filip” Michała Kwiecińskego – to barwna, poprawnie opowiedziana adaptacja biograficznej powieści Tyrmanda, w której autor „Złego” opisał swoje wojenne losy, kiedy pracował jako… kelner w samym sercu III Rzeszy. Film Kwiecińskiego jest rzadkim przykładem filmu rozgrywającego się w realiach hitlerowskich Niemiec. Do tego z ciekawym wątkiem sensacyjnym.
Wreszcie – „Orlęta. Grodno’39” Krzysztofa Łukaszewicza. Obraz przedstawia bohaterstwo Polaków walczących z sowiecką inwazją w 1939 r. oczyma nastoletniego chłopca – Polaka żydowskiego pochodzenia. Film cechuje – zasługujący na pochwałę, bo raczej nie występujący w ugrzecznionych produkcjach tego typu – weryzm w odmalowywaniu brutalnych realiów wojny. Jest to też pierwszy w polskiej kinematografii film, w pełni poświęcony inwazji Sowietów na Polskę we wrześniu 1939 r.
Relację z Gdyni pozostawiam otwartą. Z pewnością będzie jeszcze okazja pisania o polskich filmach pokazanych na festiwalu, które wchodzić będą regularnie na ekrany polskich kin, bądź na internetowe platformy. Takie obrazy jak „Chleb i sól” Damiana Kocura – po mistrzowsku zrealizowany, ale kontrowersyjny w opisie polskiej rzeczywistości, „EO” mistrza Jerzego Skolimowskiego – dzieło inspirowane klasycznym filmem Roberta Bressona (oba filmy skandalicznie pominięte w werdykcie), czy też głęboko ludzka „Kobieta na dachu” Anny Jadowskiej, z przejmującą rolą Doroty Pomykały jako kobiety przeżywającej głębokie załamanie nerwowe – to dzieła, które będą szeroko oglądane i dyskutowane.
Tymczasem warto podumać trochę nad festiwalem gdyńskim, jako imprezą, w której sztuka nierzadko mierzyć się musi z ideologią, a poza festiwalowe polityczne konteksty niebezpiecznie kalibrują artystyczną wartość przyjmowanych do konkursu i pokazywanych filmowych produkcji.