Jego wyczynów kaskaderskich nie był w stanie powtórzyć nikt na świecie. Przeżył trzykrotnie śmierć kliniczną, grał w „Stawce większej niż życie”, był dublerem Zbigniewa Cybulskiego. Do pisania namaścił go sam Melchior Wańkowicz. Poznajcie człowieka, który za życia stał się legendą.
Krzysztof Fus ma do siebie duży dystans. Nie ukrywa, że kaskaderstwo pomogło mu „odpłacić ” długi z dzieciństwa, gdy jako uczeń był nękany przez swoich rówieśników. Urodził się w Sandomierzu w 1941 roku, studiował w Wyższej Szkole Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. W pracy kaskadera osiągnął chyba wszystko, co można. Słono za to zapłacił. Własnej śmierci klinicznej doświadczył trzy razy. Do dziś jest pełen energii, chęci do życia i nowych pomysłów. Ma na swym koncie pracę na planie ponad 1150 filmów, spektakli teatralnych i seriali, występował na wielkich stadionach. Debiutował rolą marynarza w „Cała naprzód” (1966) Stanisława Lenartowicza. Później wcielił się w czeczeńskiego bojownika w telewizyjnym „Fataliście” (1967) Lenartowicza, grał w „Stawce większej niż życie” (1968) Janusza Morgensterna i Andrzeja Konica, ginął jako łącznik Robert pod kołami pociągu, a w „Zniczu olimpijskim” (1969) Lecha Lorentowicza wykonał brawurowy skok z kolejki linowej. W „Agencie nr 1” zmieniał się w różnych sytuacjach w „żywe pochodnie”, grał również u Andrzeja Wajdy i Kazimierza Kutza.
Spotkałam Krzysztofa Fusa w Dworze na Wichrowym Wzgórzu w Przybysławicach pod Klimontowem, w kwietniu tego roku, na promocji książki Rafała Staszewskiego. Do rozpoczętej wówczas rozmowy wróciliśmy pod koniec wakacji. Zapytałam go między innymi o doświadczenia kaskaderskie, te najtrudniejsze.
– To był numer kaskaderski, którego nie zrobił nikt na świecie i chyba nie zrobi. Kolejka linowa jedzie na Kasprowy Wierch, jest czas okupacji. Za bohaterem wsiada kurier, który mówi mu, że na górze czekają na niego Niemcy. Bohater miał zjechać żlebem, ale na Kasprowym było potworne błoto, więc wymyśliłem, że z wysokości 40 metrów skoczę na wierzchołki drzew. I tak zrobiłem. Nie na bangee, tylko normalnie. Rozwaliłem się dopiero za czwartym razem. Scenę powtarzaliśmy kilkakrotnie na moją prośbę, bo wciąż wydawało mi się, że można jeszcze lepiej to zrobić. W filmie „ Rambo” skakał facet na drzewo z wysokości 6,5 metra. Śmieszne, nikt mi wtedy do pięt nie dorastał! Może brzmi to jak chwalipięctwo, ale jeżeli nie docenia się siebie, to nie docenia się też innych – mówił Krzysztof Fus.
Po słynnym, ale niefortunnym skoku, Jan Suzin w „Dzienniku telewizyjnym” informował, że Krzysztof Fus zginął na planie filmowym. Tę informację usłyszała matka pana Krzysztofa. Na wieść, że jej syn nie żyje, straciła przytomność. Uratował ją doktor Lizis, który przez wiele lat kierował oddziałem chirurgicznym w sandomierskim szpitalu, a prywatnie mieszkał w domu państwa Fusów. Na następny dzień do szpitala przyszedł biskup Jan Kanty Lorek i uspokoił matkę Fusa, mówiąc, że jej syn żyje, że ma pewne wiadomości od znajomego proboszcza z Zakopanego.
Numery, numery…
Podtrzymuję temat rozmowy. Dowiaduję się, że wyczynów „na skalę światową” było co najmniej kilka, na przykład: kaskader Krzysztof Fus jedzie na nartach z ogromną prędkością z Kasprowego Wierchu, nagle zajeżdżają mu drogę góralskie sanie wyładowane po brzegi drewnem.
– Uderzam w nie, łamię narty, wybijam salto w tył, aż piętami o głowę uderzyłem. To numer niemożliwy do zrobienia dla nikogo na świecie – mówi król kaskaderów.
Pytam, co jeszcze w sposób szczególny utkwiło mu w pamięci?
– Do końca życia będą to pamiętać. Byłem dublerem etatowym Zbigniewa Cybulskiego. Byłem przy jego śmierci i dublowałem go po śmierci. Wszystko, co robi Mikulski w „Stawce większej niż życie”, robię ja. A teraz jestem łysy dlatego, że dawniej włosy rozjaśniało się perhydrolem, właśnie tak wybielano mnie na blondyna – mówi Krzysztof Fus.
Łagodnie i bez egzaltacji przechodzi do refleksji, mówiąc, że teraz jest już starym dziadkiem i wie, że czas ustąpić młodym.
– Gdy przekonałem się, że już walczyć nie mogę, bo jestem za słaby, to postanowiłem zawalczyć piórem – stwierdził Krzysztof Fus.
Umierał kilka razy
Trzy razy przeżył śmierć kliniczną. Opowiedział o jednym zdarzeniu, bez udziału innych osób.
– Kiedy poczułem uderzenie wiatru w twarz, nie było już czasu, aby wrócić, byłem za bardzo wychylony. To były sekundy: zdałem sobie sprawę, że zginę, bo upadku z tej wysokości nie można przeżyć (mowa brawurowym kaskaderskim skoku z kolejki na Kasprowy Wierch). Wiem też, że nie mogę się poddać. Miałem wiedzę o tym, jak skoczyć, aby nie została ze mnie miazga, czyli nie na nogi. A co było potem? Tunel, rura, wszystko się trzęsie, na końcu widzę światło i w tamtym kierunku się posuwam. Widzę światło, ale nie jego źródło. Czułem zimno, ale dreszczy nie miałem. Już wydawało mi się, że jestem u celu, kiedy zaczął się odwrót. Wtedy zobaczyłem ludzi w białych fartuchach i siebie leżącego na stole. Widziałem siebie z pewnej perspektywy. Nagle poczułem uderzenie, jakby mi ktoś szpilę wbił w kręgosłup. To był wstrząs spowodowany elektrodami, które zastosowano do reanimacji. Taki ból poczułem, będąc poza swoim ciałem. Po pewnym czasie obudziłem się w szpitalu w Zakopanem – widzę zarys okna, krawędź i światło, nic nie wiem, nie czuję. Obmacałem ręką swoje ciało, poruszyłem nogami – zrozumiałem, że jest ok, żyję. Ale wszystko inne było wymazane, nie wiedziałem, jak się nazywam, kto jest moim ojcem, matką. Nawet nie rozpoznałem swojej siostry, która odwiedziła mnie w szpitalu . Zaczęły się koszmary, jakieś twarze, epizody z życia, na przykład, że płynę nocą Wisłą wpław z Baranowa Sandomierskiego do Sandomierza, jak to miałem w zwyczaju. Po jakimś czasie przyśnił mi się skok: widzę reżysera, operatora, dynamit, lont, wyskakuję, lecę i wiem, że za chwilę trzasnę. Wtedy obudziłem się i nareszcie poczułem się jak trzeba, odblokowało się wszystko. Odwiedził mnie wtedy Zbyszek Cybulski – opowiada Krzysztof Fus.
Jak kaskader został poetą
Teraz Krzysztof Fus tworzy. Jest autorem wierszy pełnych refleksji o śmierci, strachu, odwadze, pisze też monodramy. Do pisania został „namaszczony” przez samego mistrza Melchiora Wańkowicza, do którego trafił, pracując jako dziennikarz w redakcji pisma „Panorama”. Ostatnim jego dziełem jest scenariusz widowiska na uroczystość odsłonięcia największego w Europie pomnika żołnierzy niezłomnych w Mielcu. W ubiegłym roku jego teksty na Festiwalu „Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci” czytał m.in Piotr Fronczewski, Jerzy Zelnik, Halina Rowicka i Dariusz Kowalski. Teraz jego marzeniem jest zorganizowanie w Sandomierzu koncertu ku czci Stefana Pawła Frajndta i Artura Radziwiłła – żołnierzy, którzy zginęli w obronie ojczyzny na początku września 1939 roku. Widzę, jak ważna jest to dla niego sprawa. Tłumaczy mi, że Stefan Paweł Frajndt był bratem jego matki. Obaj żołnierze za męstwo zostali odznaczeni Krzyżem Virtutti Militari. Po kilkudziesięciu latach poszukiwań były kaskader odszukał wykopany z mogiły krzyż – sygnet 2 Pułku Piechoty Legionów, który stacjonował w Sandomierzu. Krzyż – sygnet Krzysztof Fus nosi zawieszony na szyi.
Jest człowiekiem religijnym. Przed laty zorganizował sobie prywatną audiencję u papieża Jana Pawła II, a potem skutecznie działał, aby kaskaderzy mieli swojego patrona – i mają.
– Chuderlawy jąkała z Sandomierza – mówi o sobie Krzysztof Fus, wracając do lat dzieciństwa, gdy był prześladowany przez rówieśników. Opowiadał, że często do szkoły przemykał piwnicami, aby uniknąć z nimi kontaktu. Zdając maturę, ważył niespełna 50 kg, a pięć lat później osiągnął niemal 120 kg umięśnionego ciała, za którym szalały kobiety. Praca, wysiłek, wyrzeczenia, ale był też czas na przyjemności – tak ułożył sobie życie człowiek, który już za życia jest legendą.