Na ekrany polskich kin wszedł właśnie nowy film Xawerego Żuławskiego „Apokawixa”. Tytuł, rzecz jasna, jest grą słów od nazwy Apokalipsa. Bo i o apokalipsę tu chodzi, choć rozumianą inaczej niż powszechnie.
Asumpt do rzeczonej apokalipsy daje mega melanż grupy warszawskiej młodzieży, niemalże obracającej w perzynę luksusową rezydencję należącą do ojca jednego z młodych-gniewnych. No, może nie sam melanż jest signal to noise końca świata, bo dochodzi do niego w skutek zatrucia wód przez chemikalia wrzucone przez firmę również należącą do „nadzianego” tatusia. Jednak właśnie podczas owej imprezy dochodzi do furiackiego ataku zakażonych zombies na zdrowe i jędrne ciała imprezowiczów, co rozpoczyna rajd ku zagładzie całej ludzkości.
Kadr z filmu „Apokawixa” / źródło: materiały prasowe„Apokawixa” jest rzadkim w naszej kinematografii przykładem kina gatunkowego, czy raczej – jeszcze rzadszej na gruncie polskiego kina – gatunkowej hybrydy. Czyli supergatunku łączącego w sobie komedię, horror (zombie horror), z elementami filmu o nastolatkach (teenage movie) z dużą dozą społecznych obserwacji, choć akurat te nie są tutaj najważniejsze i raczej nieuchwytne dla przeciętnego kinomana. Ale poza tym wszystkim to także, a może przede wszystkim, sprytna polemika z klasyką polskiego kina lub z pewną formacją intelektualną, która tworzyła ową klasykę. A do niej z pewnością należał ojciec reżysera „Apokawixy” – wielki Andrzej Żuławski.
Zombie, czyli my
Zacznijmy jednak od kontekstu gatunkowego. Otóż film Żuławskiego Juniora to przede wszystkim rodzima odpowiedź na jeden z najważniejszych podgatunków kina grozy, czyli filmów o żywych trupach, czyli zombies. Ponieważ w Polsce występuje już forma zombi na określenie ożywionego umarlaka spragnionego ludzkich mózgów, więc w dalszej części tekstu pozwolę sobie używać właśnie takiej formy.
Filmy o zombi, choć obecne były w kinie, zwłaszcza amerykańskim, od wczesnych lat trzydziestych, z takimi klasykami jak „Wędrowałem z zombie” czy „Biały zombie”. Jednak swój właściwy kształt uzyskały dopiero w 1968 roku, kiedy George A. Romero – mistrz niezależnego kina grozy – zrealizował słynny obraz „Noc żywych trupów”. Szokujący, czarno-biały, przypominający dokument albo telewizyjny reportaż, film, w którym zombie nie były już bezwolnymi żywymi trupami wykonującymi rozkazy haitańskich magów znających zaklęcia Voo-doo, ale powstałymi z grobu monstrami złaknionymi ludzkich ciał. Film Romero był przełomowy nie tylko dlatego, że zmienił radykalnie wizerunek żywych trupów, ale w swej istocie był obrazem Ameryki lat sześćdziesiątych, a więc czasów społecznych niepokojów, tworzącego się też społeczeństwa konsumpcyjnego, które w pędzie za dobrobytem zapominało o moralności i duchowości.
Rozwinięciem wizji zawartej w „Nocy żywych trupów” były kolejne filmy z cyklu, podpisane przez Romero, z których dwa następne – „Świt umarłych” (zrealizowany do spółki z mistrzem włoskiego horroru Dario Argento) i „Dzień umarłych” – przedstawia zombi-apokalipsę rozrastającą się już do ogólnoświatowej pandemii. Z czasem postać żywego trupa ewoluowała w cyklu. Z bezrozumnego potwora, nastawionego wyłącznie na konsumpcję, stawał się ofiarą nieznanej plagi, mającą szczątki pamięci, mordującą, ale też i brutalnie mordowaną przez ludzi, w swej gorączkowej potrzebie zabijania przewyższającej wskrzeszonych umarlaków. W jednej z ostatnich części swej opowieści – „Ziemi żywych trupów” z 2005 roku – Romero odwrócił nawet sytuację. To zombie były bardziej ludzkie niż ludzie, walczyły o swoje przetrwanie, podczas gdy prawdziwymi potworami, były właśnie humanoidy, których przedstawiciel – skorumpowany prezydent USA (Dennis Hopper) – sprowadzał na świat zagładę militarną i ekologiczną.
– Zombie to my – powiedział w dokumencie „Amerykański koszmar” Romero, uważając, że współczesnego człowieka najtrafniej opisuje metafora żywego trupa – przerażająca i tragiczna jednocześnie.
Kino żywych trupów
Niezwykła popularność filmów Romero spowodowała również wielką popularność zombie w światowym kinie grozy. Bardzo szybko pojawiły się włoskie filmy o zombiach, bardzo przerażające i pomysłowo zrealizowane, jak „Zombie 2” Lucio Fulciego, ze słynną sceną ekstrakcji oka za pomocą drzazgi. Potem były zombie francuskie, później skandynawskie – bliższe naszym czasom, jak choćby cykl „Zombie SS”, w którym zmartwychwstałymi umarlakami okazują się być zabici hitlerowcy, czy koreańskie – dziś niezwykle popularne seriale i filmy o żywych trupach, na przykład „Pociąg do Pusan”. Również i w Ameryce kino o zombiach wciąż jest na topie. O czym świadczy wielka popularność choćby takich filmów jak „World War Z”, czy nowych wersji filmów Romero, z których najciekawszą był remake „Świtu żywych trupów”, wyreżyserowany przez Zacka Syndera w 2004 roku, gdzie po raz pierwszy w światowym kinie objawił się… szybko biegający zombie. Wcześniej truposze raczej wlokły się noga za nogą, nie wykazując się umiejętnościami szybkobiegaczy.
Mamy również wiele gatunkowych misz-maszów, łączących zombie-kino na przykład z efektownym kinem akcji, jak cykl „Resident Evil”. Ale też znajdujemy propozycje ambitniejsze, próbujące potraktować temat poważnie. Na przykład zastanawiający obraz „Maggie” z Arnoldem Schwarzeneggerem jako ojcem, który niespodziewanie zmierzyć się musi z zombifikacją swojej córki.
Świat, w którym żyjemy
Z czasem pojawiły się również komediowe wersje tego podgatunku kina grozy. Wyzyskują one komiczny potencjał tkwiący w opowieściach o ożywieńcach, bo jak mawiał mistrz literatury grozy Stephen King, groza i humor to dwie strony tej samej monety. Z filmów traktujących zombie w komiczny sposób warto wymienić choćby klasyczny już komediowy horror nowozelandzkiego mistrza kina Petera Jacksona (zrealizowany przed cyklem „Władca pierścieni”) – „Martwica mózgu”, gdzie źródłem zombifikacji była koszmarna szczuromałpa, brytyjski film „Wysyp żywych trupów”, czy amerykańską komedię „Fido”, w której roztoczono wizję świata, w której żywe trupy żyją w zgodzie z ludźmi (pod warunkiem, rzecz jasna, że noszą na szyi specjalne obroże pozbawiające je krwiożerczych zamiarów). Niegasnącą popularność tego typu produkcji udowadnia również wielki hit telewizji Fox „Walking Dead”, którego naście sezonów i spin-offy głównej serii oglądanych jest wciąż przez nowe rzesze fanów.
Paradoksalnie, mimo merkantylnych wymiarów zombie-horrorów, większość z tych filmów wciąż ma symboliczny potencjał, ukazując pod maską opowieści o żywych trupach wizję świata nam współczesnego, świata w którym żyjemy, który współtworzymy. Przy czym widzowie odnaleźć się mogą zarówno w postaci ludzi uciekających przez zombiami, jak i w postaci… samych zombie, zwłaszcza, że granica między tymi istotami jest bardzo cienka i zależy zwykle od grubości skóry człowieka przebijanego zębiskami żywego trupa.
Figura zombie oznacza przede wszystkim lęk przed samą śmiercią, albo przed jej nieuchronnymi następstwami zwłaszcza dla tych, którzy pozostają przy życiu, np. nie mogąc uwolnić się od wspomnień po zmarłych. Ale może być również figurą symbolizującą niechlubną przeszłość, która nierozliczona wciąż traumatycznie wraca w zbiorowej podświadomości społeczeństwa. Tak jest w skandynawskich filmach o żywych trupach, które powracają do świata żywych w mundurach żołnierzy SS, przypominając współczesnym widzom, choćby o kwestii nierozliczenia szwedzkiego udziału w II wojnie światowej po stronie Niemiec.
Zombie-horror, również symbolicznie odczytany, przeżył swój rozkwit w dobie… epidemii COVID. Okazało się bowiem, że wiele filmów o żywych trupach, zwłaszcza tych wiążących genezę ataku zombie z jakąś bliżej nieokreśloną chorobą wywołaną w laboratoriach – jak choćby w hiszpańskim cyklu „Rec” – jest praktycznie obrazem realnych wydarzeń rozgrywających się na oczach ludzkości.
Zombie alla polacca
Prędzej czy później popularność filmów o żywych trupach musiała pobudzić wyobraźnię i polskich filmowców, którzy od pewnego czasu tworzą w polskiej kinematografii coś na kształt „gatunkowej nowej fali”, próbując tworzyć kino gatunkowe. Jednym z takich twórców jest Xawery Żuławski, syn Andrzeja, który już swymi wcześniejszymi dziełami („Chaos”, „Wojna polsko-ruska”, „Mowa ptaków”, ale i serial „Pitbull”) próbował mierzyć się z formułą kina gatunkowego. Kina, które dodajmy, zawsze w poważaniu miał jego utytułowany, świętej pamięci, Ojciec. Zwykł on mawiać, że lepszy udany film gatunkowy, niż nieudany film artystyczny. Zresztą i sam Żuławski ojciec tworzył kino w paradygmacie gatunkowymi, nie stroniąc od rozwiązań typowych dla amerykańskiego i europejskiego kina gatunkowego: od horroru – „Opętanie”, przez kino s-f – „Na srebrnym globie”, po kino erotyczne – „Szamanka”. Żuławski Junior podjął wyzwanie i postanowił zrealizował pierwszy w Polsce film o zombiach, ale nie na poważnie, lecz właśnie w formie pastiszowej, bliższej formule komediowego zombie-horroru, przy czym zadbał, by było i straszno, i śmieszno jednocześnie. I wyszedł ze swej reżyserskiej akcji obronną ręką. Bo choć film ma dłużyzny, zwłaszcza w pierwszej części filmu, miejscami jego wątki obyczajowo-komediowe górują nad horrorowymi (powinna być tu zachowana równowaga, a nawet z lekką przewagą grozy), całość ogląda się bez bólu siedzenia. Co jednak najważniejsze, podobnie jak klasyczne horrory Romero, czy inne udane filmy kina o żywych trupach, Żuławski nie zapomina o tym, że żywe trupy w kinie muszą znaczyć coś ważnego. I znaczą. Bo szybko okazuje się, że zombiami w „Apokawixie” są reprezentanci świata dorosłych. Ale nie dorosłych, którzy są godnymi naśladowania autorytetami, lecz dorosłych reprezentujących wszystko co najgorsze we współczesnym świecie: egoizm, pazerność, głupotę, małostkowość. Dostaje się również i młodzieży, która bardzo szybko ulega zombifikacji. Zwłaszcza tych młodych, którzy gdzieś mają: odpowiedzialność, pracowitość, poświęcenie, uczciwość. A ich działanie w imię na przykład szczytnych, lewicowych ideałów jest często głupie i nieprzemyślane, prowadząc do dramatycznych konsekwencji. Choć przyznać trzeba, że reżyser jest łaskawy dla swych nastoletnich bohaterów, jakby wierząc w to, że nie są jeszcze do końca zdeprawowani, że mogą jeszcze obudzić się z zombifikacji i stanąć do walki o lepsze jutro dla świata.
Wyjść z kanału, czy raczej „Kanału”
W „Apokawixie” Żuławski dokonuje jeszcze jednej rozprawy. A mianowicie rozprawia się z własnym ojcem – wielkim, wybitnym reżyserem, którego cień rzutował i wciąż rzutuje na wszystko, co zrobił (i robi) jego syn. Co powoduje, że nieustannie porównywana jest twórczość syna Xawerego z obrazami ojca. W finałowej części filmu młodzi walczą ze starymi zombiami w kanałach. A kanał ma tu znaczenie pierwszorzędne – bo to właśnie „Kanał” Wajdy był filmem, po obejrzeniu którego Andrzej Żuławski postanowił oddać swe życie kinu. Był to też film formatywny dla pokolenia twórców Polskiej Szkoły Filmowej, do której należał w jakimś sensie i stary Żuławski. W tym finale dostajemy prześmiewczy, a jednocześnie symboliczny obraz pragnienia uwolnienia się od balastu tragicznego losu i pamięci o nim, na korzyść życia polegającego na własnych wyborach, szukania własnej drogi – zarówno w życiu, jak i w sztuce.
Czy to znaczy, że „Apokawixa” jest filmem antytradycjonalistycznym, że mówi o konieczności odrzucenia tego co tradycyjne, konserwatywne, związane z przeszłością, na korzyść tego co nowe, nieodkryte, niezbadane? Raczej nie. Chodzi bardziej o uwolnienie się od tego, co w tej przeszłości było szczytne, ale zamieniło się w swoje zaprzeczenie. Nie chodzi o zniszczenie tego, co było w przeszłości i co tę przeszłość reprezentuje, ale o dotarcie do tego, co najistotniejsze, a co zostało przez starych zaprzepaszczone. Tym czymś jest właśnie życie w imię miłości do drugiego człowieka. W imię poświęcenia się dla niego. Nawet za cenę własnego życia. Symbolizuje to ostatnia scena filmu, w której widzimy nielicznych bohaterów, którzy przeżyli rzeź, jak stają ramię w ramię do ostatecznej rozprawy z nacierającymi hordami zombii. Kto ostatecznie wygra w tym starciu? Zależy także od nas.