Jakby mało było prawdziwej, tragicznej wojny, na ekranach kin, telewizorów i monitorów królują dziś produkcje spod znaku batalistyki. Być może wysyp tego typu kina jest odpowiedzią na to, co dzieje się wokół nas.
Jest to być może próba oswojenia nas z grozą wojny, przecież nie tej wykreowanej przez filmowców na potrzeby ekranowego widowiska, ale właśnie tej prawdziwej, w której giną prawdziwi ludzie, walczą prawdziwi żołnierze, wystrzeliwuje się prawdziwą amunicję.
Filmy, odnoszące się do mniej lub bardziej odległej wojennej przeszłości, mają również tłumaczyć nam teraźniejszość. W zawoalowany sposób odnoszą się do wydarzeń na Ukrainie, wyjaśniając nam meandry współczesnej, wielkiej polityki, poprzez analogie do militarnych sytuacji z przeszłości.
Na Zachodzie… wciąż bez zmian
W wybranych kinach (ale i na platformie Netflix) obejrzeć możemy najnowszą wersję pacyfistycznej powieści Ericha Marii Remarque’a „Na zachodzie bez zmian”. Autobiograficznej powieści wydanej w 1929 roku, w której niemiecki pisarz dał świadectwo swoim przeżyciom w okopach Wielkiej Wojny, walcząc w mundurze niemieckiego „piechocińca” we Flandrii i w Belgii. Tym, co wyróżniało powieść Remarque’a był reporterski styl, unikający jakiegokolwiek moralizowania. Autor kładł nacisk na suchą relację z wojennego piekła, jawiącego się jako wielka maszynka do mielenia ludzkiego mięsa, w której szczytne ideały, na przykład – śmierć za ojczyznę, okazywały się tylko wabikiem nęcącym tysiące mężczyzn do bezsensownego oddawania życia. Remarque oddawał w swej książce sprawiedliwość odwadze, poświęceniu, brawurze, zwłaszcza szeregowego żołnierza. Pokazywał jednak, że nie był to przejaw idealizmu, tylko warunek przeżycia we frontowych warunkach, w których właśnie przeżycie było upragnionym celem każdego żołnierza.
Szczególne wrażenie robi w powieści zderzenie świata wojennego, pełnego błota, szczurów, krwi, okrucieństwa, przerażenia, ze światem, gdzie wojna nie dociera, a dokąd wracają (na przepustkę) żołnierze, wyciągnięci z frontowych transzei. Ten pierwszy świat to jakby rzeczywistość odwrócona, w której warunkiem przetrwania jest zapomnienie o swoim człowieczeństwie. Zaś rzeczywistość pokojowa to jakby świat nierealny, bo – po doświadczeniach frontowych – nikt już nie może, nie potrafi normalnie żyć.
Wielką prawdą jaką niesie ze sobą książką Remarque’a jest stwierdzenie, że każdy uczestnik wojennej rzezi, bez względu na to, czy wraca do domu w drewnianej skrzynce, czy wraca jako żywy weteran, zostawia swoje człowieczeństwo na polu walki. Zamordowane wraz z tysiącami żołnierzy, bez względu na przynależność do konkretnej armii.
Powieść „Na zachodzie bez zmian” szybko stała się bestsellerem (w samych Niemczech sprzedano ponad milion egzemplarzy), równie szybko przeniesiono ją na kinowy ekran i to w samym Hollywood. W 1930 roku Lewis Milestone zrealizował pierwszą, epicką wersją powieści, dokładając do niej poetyckie zakończenie. Główny bohater ginie trafiony kulą snajpera w momencie, kiedy wychyla się z okopów, by dosięgnąć fruwającego między trupami motyla. Kolejną, bardziej wierną adaptację, tym razem telewizyjną, nakręcił w 1979 roku Delbert Mann (motyla zastąpił w finale ptak, którego szkicował bohater).
Wersja z 2022 roku jest pierwszą filmową wersją powieści Remarque’a zrealizowaną przez kinematografię niemiecką. I nie ma tu już ani motyla, ani ptaka. Jest za to cała sterta trupów.
Niemcy jako ofiara
Netflixowe „Na zachodzie bez zmian”, wyreżyserowane przez Edwarda Bergera, to oczywiste przepisanie Remarque, w duchu współczesnego niemieckiego pacyfizmu. Niemieccy chłopcy są tu wyłącznie ofiarami zbrodniczej machiny wojennej (rozkręcanej przez spasionych generałów), rozgniatani gąsienicami francuskich czołgów, paleni żywcem francuskimi miotaczami ognia, a nawet zabijani bezlitośnie przez dzieci francuskich farmerów za to, że ośmielili się napełnić puste żołądki. Film więc wpisuje się w realizowaną ostatnimi czasy przez niemieckie kino, nieznośną falę audiowizualnej propagandy, ukazującej Niemców przede wszystkim jako ofiary historii i losu. W tej retoryce, Niemcy nie ponoszą odpowiedzialności za rozpętanie „rzezi narodów”. A przecież, nawet nie bardzo rozgarnięty uczeń szkoły podstawowej, przysypiający na lekcjach historii, dobrze wie, że to właśnie Niemcy wypowiedziały wojnę państwom Ententy, rozpętując pierwszy międzynarodowy konflikt w dziejach świata. Nie zobaczymy więc w filmie Bergera rozstrzeliwania bezbronnych mieszkańców francuskich wsi, do jakich dochodziło w czasie wojny, czy brutalnego obchodzenia się ze schwytanymi jeńcami wojennymi, na przykład – wydłubywanie oczu i zasypywanie oczodołów wiórami, dość powszechne w warunkach wojny pozycyjnej, opisane zresztą przez Remarque’a. Wszystko to ma nas przekonać, że barbarzyńscy Hunowie czasów I wojny (jak określała niemieckich żołnierzy francuska propaganda) byli przede wszystkim niewinnymi baranami prowadzonymi na rzeź, przez nieodpowiedzialnych dowódców.
Filmowa frontowa rzeź
A jednak, owa jednostronna perspektywa pokazania wojny jaką preferują twórcy, nie oznacza, że jest to słaby film. Wręcz przeciwnie, mamy tu do czynienia z dziełem filmowym najwyższej kinematograficznej próby, wprost rozwalającym widza – jak nie przymierzając pocisk ze słynnej „Grubej Berty” (siejącej postrach wśród żołnierzy w okopach Wielkiej Wojny). Nie znajdziemy tu, co prawda, obyczajowego tła, scen urlopowych, jak w amerykańskich filmowych wersjach powieści, ani szkicowanych przez bohatera motylków i ptaszków przyczyniających się do jego romantycznej śmierci. Tutaj akcja ograniczona jest wyłącznie do ukazania losów konających w okopach żołnierzy wplecionych w wielką politykę, zaś motyle zastępuje unoszący się w powietrzu popiół z palących się ciał.
Jednak tym, co czyni z tej pierwszej niemieckiej filmowej wersji powieści Remarque’a dzieło znaczące, to sceny frontowej rzezi pokazanej z taką intensywnością, że widz odczuwa w całej pełni wszystkie stany i uczucia, jakie przeżywa żołnierz na froncie.
Przede wszystkim porażający strach zamieniający się w zwierzęcą rządzę mordu, która – podobnie jak sam film – „nie bierze jeńców”.
Już pierwsza, mistrzowska sekwencja filmu, w której widzimy, jak z zabitych żołnierzy zdejmuje się szynele, by je prać, zaszywać dziury po kulach, a następnie przekazywać nowym rekrutom, daje nam poczucie horroru, jakiego doświadczą bohaterowie opowieści, a tym samym i my, widzowie.
Dzieło Bergera, lepiej niż inne filmy o zmaganiach frontowych I wojny światowej, zrealizowanych ostatnio (z których najciekawszym był chyba obraz z 2019 roku pt. „1917” Sama Mendesa), a – być może nawet lepiej niż w ogóle jakikolwiek film wojenny zrealizowany ostatnimi czasy – rzuca nas w sam środek morderczych, wojennych zmagań, nie pozwalając ani na chwilę złapać oddechu. Wręcz przytłacza permanentnym zwierzęcym strachem przed śmiercią, który nie opuszcza nawet na chwilę żołnierzy walczących z wrogiem. Przy czym film nie wpada w pułapkę innych filmów (anty?)wojennych, albo glamouryzujących wojnę, albo ukazujących ją w sposób po prostu nudny. Zachowując napięcie i atakując widza scenami „widowiskowymi”, nie pozwala nam odczuć, że wojna to coś fascynującego. Nie, u Bergera wojna jest krwiożerczym Molochem żywiącym się ludzkimi ciałami. Być może wyzwala w człowieku pokłady odwagi, szaleńczego poświęcenia i niebywałej sprawności pozwalającej po prostu przeżyć na polu walki. Jednak ostatecznie zabija człowieka w ten czy inny sposób, zamieniając go we frontowe krwawe błoto.
Reżyser, nawiązując do innego filmu wojennego z 1998 roku, opowiadającego o II wojnie światowej na Pacyfiku „Cienka czerwona linia”, wybitnego, amerykańskiego reżysera Terrence’a Malicka, konfrontuje niekiedy obrazy wojennej rzezi, z ujęciami ukazującymi piękno i harmonię przyrody, chcąc pokazać, jakim barbarzyństwem wbrew naturze, są wojenne czyny człowieka. Ale w pamięci widza pozostają frenetyczne obrazy ludzkiego upadku, czy krwawej brei samozatraty, jaką wyraża twarz głównego bohatera filmu – młodego starca. Przywołuje ona pamięć oblicza innego filmowego bohatera – młodego chłopaka, starzejącego się w obliczu masakry białoruskiej wsi, dokonanej przez hitlerowców, ze słynnego filmu Elema Klimowa „Idź i patrz” (1985 r.).
Zapytać jednak należy, dlaczego niemieccy artyści postanowili właśnie tu i teraz dać światu własną wersję „Na zachodzie bez zmian”, w dobie prawdziwej wojny na rubieżach Europy, w której – jak wiemy – nie bardzo chcą się angażować, wspierając obronny czyn ukraińskiego społeczeństwa broniącego się przez rosyjskim barbarzyństwem?
Na Wschodzie… również bez zmian
Film ten wyjaśnia, przy okazji, (głęboko skrywaną) niechęć Niemców do Amerykanów i (mniej skrywaną) miłość do Rosji. „50 tys. Amerykanów ląduje w Europie codziennie, przegrywamy wojnę” – mówi niemiecki polityk negocjujący w Compiègne poniżający dla Rzeszy traktat. Przyczynił się on, bez dwóch zdań, do wybuchu kolejnej wojny – i to w filmie wybrzmiewa. A ta druga wojna, jak wiemy, również była przegrana przez, tym razem III Rzeszę, z powodu aktywnej pomocy Amerykanów, pomagającym także Rosji w ramach Land Lease.
W kontekście wojny na Ukrainie nadaje to filmowi dodatkowego, bardzo współczesnego, ale i złowróżbnego, wymiaru. Bo, jak chcą niektórzy uważni publicyści, bierność niemieckiego rządu wobec wydarzeń za naszą wschodnią granicą wynika właśnie z realizowanego przez Berlin planu pozbycia się USA z Europy, zarówno w wymiarze militarnym (wyrugowanie NATO przez stworzenie europejskiej armii), jak i gospodarczym (bliskie energetyczno-ekonomiczne relacje z Rosją Putina). Tak, jakby kiedyś Angela Merkel i Władimir Władimirowicz dogadali się co do podziału strefy wpływów w Europie, czego warunkiem jest pozbycie się Wielkiego Brata zza oceanu. Bo jego obecność dla wielu narodów w przeszłości zniewalanych przez Rosjan i Niemców jest gwarantem bezpieczeństwa i samostanowienia.
Dlatego przy wielkości filmowej nowej wersji „Na zachodzie bez zmian” jest to film programowy, wprost ukazujący niechęć Niemców do Amerykanów, którzy zawsze psuli Niemcom dobrą zabawę w zdobywanie dominacji w naszej części świata.
– Ach, gdyby tak Jankesi – zdają się mówić twórcy filmu – dali sobie wreszcie spokój i nie wtrącali się w interesy starej dobrej Europy, moglibyśmy wreszcie wprowadzić nasz teutoński Ordnung…
Szczęśliwie sam film zdaje się być mądrzejszy od jego twórców, zwłaszcza, że powstał na bazie literatury prawdziwie pacyfistycznej. Dodajmy, że książki Remarque’a naziści palili na stosach, a i liberalno-lewicowa publiczność również nie dowierzała intencjom autora, skoro nie przyznano mu obiecanego Nobla. I dlatego uważny widz dostrzeże w filmie nie tylko wyjaśnienie pacyfistycznej postawy współczesnego, niemieckiego społeczeństwa, ale i ostrzeżenie przed przejmowaniem przez Niemcy jakiejkolwiek, politycznej inicjatywy.