Pewnie moi Szanowni Czytelnicy zauważyli już, że bez kina żyć nie mogę i staram się chodzić raz w tygodniu na wybrane premiery filmowe. A podczas wakacji zwykle jeżdżę na filmowe festiwale, a więc i częściej bywam w kinowych salach. Rzecz jasna, nadrabiam też filmowe zaległości płytowe i streammingowe (głównie seriale), które nagromadziły mi się w czas przedwakacyjny.
Niestety, z żalem stwierdzam, że w kinie, od czasu pandemii, panuje straszliwa posucha. Żeby nie powiedzieć prawdziwa kinematograficzna bryndza. Bo jakie dobre filmy mogliśmy obejrzeć w chłodnej, kinowej sali podczas tych wakacji? Gdyby nie „Top Gun: Maverick” Josepha Kosinskiego, „Elvisa” Baza Luhrmanna i „Thora: Miłości i gromu” Taiki Waititi – jedyne, duże hollywoodzkie tytuły – to kinowy widz pozostawiony byłby samemu sobie. Powie ktoś, że zawsze w wakacje dystrybutorzy sobie odpuszczali, uważając, że ludzie wolą plażować i chodzić po górach, niż spędzać czas, oglądając filmy. Przeczą temu pełne kinowe sale na wieczornych seansach filmowych w miejscowościach wypoczynkowych, czy seanse w salach pod chmurką, o letnich festiwalach filmowych już nie mówiąc. Ale rzeczywiście – tych wakacyjnych premier było mniej.
W tym roku jednak był to prawdziwy kinematograficzny koszmar, którego nie pamiętają najstarsi kinomani. Być może winnymi całego zamieszania stały się filmowe platformy streammingowe, na czele z debiutującym tuż przed wakacjami gigantem filmowym Disneya, oferującym przebogatą ofertę filmową głównie dla dzieci i młodzieży. Nie sam Disney od dobrych dwóch lat odbiera publiczność kinom. Idą mu w sukurs wielkie giganty medialne jak HBO, Netflix, Amazon, czy Apple. Ale też niszowe, kinofilskie platformy jak FlixClassic, oferujące znakomite, często mało znane kino klasyczne i europejskie kino gatunkowe, za grosze oferując podróż do krainy najciekawszych osiągnięć X Muzy. Ale z drugiej strony, ta prawdziwa filmowa klęska urodzaju powoduje, że mając do wyboru dziesiątki, jeśli nie setki propozycji filmowo-serialowych, w końcu i tak bierzemy pilota, i oglądamy film, który leci aktualnie w telewizyjnej ramówce. Przyznam szczerze, że sam tak mam, zwłaszcza, że na mojej ulubionej TVP Kulturze – w wakacje lecą powtórki filmów i programów emitowanych w ciągu roku, których normalnie nie mam czasu oglądać.
Filmowe lata 80. bis
Jeśli by szukać pewnych ciekawych prawidłowości, nawet w tej dość przedziwnej sytuacji odbiorczej – gdzie z jednej strony w kinach (prawie) nic – z drugiej pęczniejące propozycje filmowe w Internecie (a będzie jeszcze obficiej, jak ćwierkają medialne wróbelki) – to rzuca się w oczy pewne bardzo ciekawe zjawisko. Można je określić jako nostalgię po latach 80.
Weźmy choćby, bezapelacyjnie najlepszy film lata (choć w sumie grany od czerwca, bo polska premiera zbiegła się z ogólnoświatową, ale szczyt popularności zdobył właśnie w wakacje), czyli sequel „Top Gun”. Mój wewnętrzny Smerf Maruda, szukający zawsze dziury w całym, musiał tym razem skapitulować, dlatego przyznaję, że film Kosińskiego jest rewelacyjnym, 10-mahowym, hollywoodzkim kinem. Przywraca wiarę w potęgę tej wspaniałej fabryki produkującej kinematograficzną gumę dla oczu, dzięki żuciu której możesz na dwie godziny z okładem zapomnieć o szarzyźnie tego świata i po prostu uwierzyć w dobro. I co ważne, ryk silników odrzutowców, huk wystrzałów z pokładowych działek i łomot eksplozji bombardowanych celów, jakie wypełniają kinowy ekran, nie zagłuszają (prawie) niemego Vala Kilmera – powracającego w filmie w roli Icemana, tym razem w stopniu admirała. A jego rozmowa z Tomem „Maverickiem” Cruisem, wątpiącym w powodzenie swej filmowej misji, to bijące melodramatyczne serce tego niezwykle udanego filmu. Bohater grany przez Cruisa jest nestorem grupy nieopierzonych pilotów i pilotek, wykonujących arcyniebezpieczną misję pod irackim niebem. I rzeczywiście drugą połowę filmu, ukazująca rzeczoną misję, ogląda się na krawędzi kinowego krzesła. Aż trudno sobie wyobrazić, by można było przeżyć coś podobnego w domowych warunkach! Ta nowa odsłona przygód Pete’a „Mavericka” Mitchella, rzecz jasna, świeci światłem odbitym od pierwszego „Top Guna” z 1986 r., wyreżyserowanego przez nieodżałowanego Tony’ego Scotta. Filmu, który polscy widzowie, w tym niżej podpisany, poznali nie na kinowych ekranach, ale dzięki kasetom VHS. Film nie mógł być puszczany w kinach, ponieważ miał antysowiecką wymowę. W finale filmu widzieliśmy bowiem powietrzną bitwę między grupą F-16 i MiG-ów.
W latach 80. i na początku lat 90. moje pokolenie dzięki VHS odkrywało kino i to na skalę wręcz „przemysłową”. Pamiętam, że całe wakacje spędzałem na oglądaniu filmów, przynoszonych od kolegów z bazarowej wymiany, z osiedlowych wypożyczalni, wypełniających repertuar całonocnych maratonów filmowych. Składały się one z tak różnych produkcji, jak filmy o 007, serie „Akademii policyjnej”, serial filmów o „Rambo” (miałem kolegę, który obejrzał drugą część przygód dzielnego komandosa 50 razy z rzędu!), oczywiście sprośne komedie z cyklu „Lody na patyku”, ale też kino akcji z wytwórni Cannon, jak „Zaginiony w akcji”, czy „Amerykański ninja” z pociesznym lektorem, który dograł na ścieżce dźwiękowej dowcipne komentarze jak „lasery-bajery”, w scenie walki między wojownikami ninja, z których jeden strzelał z dłoni śmiercionośnym promieniem. Żelazną pozycją w tym VHS-owym zestawie był film Tony’ego Scotta. Można powiedzieć hollywoodzki film idealny, skrojony zarówno na męską publiczność – męskie kino wojenne, jak i kobiecą wrażliwość – miłosny wątek między Cruisem a Kelly McGillis, w rytm oscarowej piosenki „Take my breath away” zespołu Berlin.
Rzecz jasna, magii „jedynki” powtórzyć się do końca nie dało, zwłaszcza, że aktorzy o dwie dekady starsi, a i kino poszło do przodu. A jednak udało się twórcom „Top Gun: Maverick” odtworzyć niezwykłą aurę filmu. Jest to bowiem obraz pełen energii, dynamiczny, grający, z jednej strony, na nostalgicznej nucie, z drugiej, będący technicznym wehikułem współczesnego amerykańskiego kina. Film, który również – jak otwarta po latach kapsuła wehikułu czasu – przenosi podobną wrażliwość, sposób postrzegania świata, charakteryzujący (jeszcze) lata 80. Kiedy było wciąż miejsce dla męskich bohaterów, stających do konfrontacji ze swymi słabościami i z realnym wrogiem, rzucających się w ramiona ukochanych kobiet, oddających życie za przyjaźń, wartości, honor, ceniących ryzyko i przygodę. Bohater grany przez Cruise’a, będący ucieleśnieniem bohatera kina akcji lat 80., ale z rysem chłopięcej wrażliwości, przypomina wszystkim miłośnikom kina lat 80. (głównie oglądanym na video), że nie są zdziadziałymi boomersami, że wciąż tli się w nich bohaterska nuta, że wciąż mogą nauczyć młodszych, co to znaczy stanąć na wysokości zadania.
Zaskakuje powodzenie filmu Kosinskiego, również wśród młodszej publiczności. Na film chodzili, i wciąż chodzą, ojcowie reprezentujący pokolenie 40-latków ze swymi dziećmi. Odbiorców, którzy nie mogąc przywołać z pamięci złotych czasów VHS-u, oglądają Mavericka jak supernowoczesne, trzymające w napięciu, czasem wzruszające kino. Kino mające moc wytworzoną przez czasy, kiedy kino – choć poddane politycznej presji (były to wszakże zimnowojenne, antysowieckie bajki) – dalekie było od, występującej współcześnie politycznie (czy raczej seksualnie) poprawnej, lewicowej urawniłowki, zgodnie z którą dla białego, heteroseksualnego mężczyzny zarezerwowana jest jedynie rola (bardzo) złego charakteru. Jak ma to miejsce choćby w sztandarowej produkcji Netflixa „Strange Things”, serialu który czwarty już sezon bije rekordy powodzenia, zwłaszcza wśród nastoletniej publiczności.
Kino (jeszcze nowszej) przygody
„Strange Things” opowiada o grupie dzieciaków, którzy borykając się z problemami wieku dojrzewania, zmuszeni są walczyć z zaludniającymi ich okolice monstrami. Stwory te zwykle są efektem działania wrogich rządowych agencji, bądź innych, mniej lub bardziej niszczycielskich organizacji. Serial ten jest wielkim hołdem złożonym fantastycznemu kinu lat 80. Kinu, które słynny polski historyk kina Jerzy Płażewski nazwał Kinem Nowej Przygody. Nowej, bo filmy realizowane w tym czasie przez Stevena Spielberga – cykl „Indiana Jones”, „Bliskie spotkania III stopnia”, czy „ET”, George’a Lucasa – saga „Gwiezdnych wojen”, Roberta Zemeckisa – „Powrót do przyszłości” i innych, rewitalizował hollywoodzkie kino lat 40., 50. i 60, na oglądaniu którego twórcy wyżej przywołani strawili swe dzieciństwo i swą wczesną młodość.
„Dziwne rzeczy” nie są przetworzeniem owego Kina Nowej Przygody. Ale, bazując na samplowaniu, w kolejnych odcinkach pojawiają się cytaty, obrazy, elementy żywcem przeniesione z fantastycznych filmów realizowanych w Hollywood 30 lat temu. Oczywiście jest tu bardzo netflixowa wizja świata, w której największymi wrogami dzieci są dorośli, zwłaszcza rodzice owych dzieci. Ale mimo to, w porównaniu z innymi produktami filmopodobnymi lub pożal się Boże serialami, pełnymi kontrkulturowej propagandy jaka zaludnia streamming Netflixa – seria braci Duffer niesie pochwałę wartości takich jak przyjaźń, poświęcenie, odwaga. Wartości charakterystyczne dla zwykle nastoletnich bohaterów klasycznego już Kina Nowej Przygody.
Więc i tym razem, to co najwartościowsze w nowych produkcjach filmowych, czy też serialowych, które tego lata rozpalały i rozpalają wyobraźnię widzów na całym świecie, w tym i w Polsce, tkwi korzeniami w nie tak dalekiej przeszłości. Kiedy świat nie był jeszcze postawiony na głowie, nadpsuty wizjami naprawy rzeczywistości, bo niektórym wydaje się, że wymaga ona naprawy. Rzecz jasna, próżno szukać w tym Kinie Jeszcze Nowszej Przygody treści poważniejszych, które wpisane były w filmy Spielberga i Lucasa. Bowiem zarówno Spielberg, jak i Lucas swymi filmami przenieśli na grunt pop kultury najważniejsze archetypy zachodniej kultury. Jaką postać przypomina państwu kosmita z „ET”, posiadający gorejące serce, leczący dotykiem i powstający z martwych? Jakie wielkie mityczne eposy przetworzył w „Gwiezdnych wojnach” Lucas?
Popowe objawienia
A może jednak sytuacja nie jest aż tak beznadziejna. Bo oto w innej wakacyjnej kinowej premierze, trzeciej odsłonie Marvelowskiej opowieści o dobrym bogu Thorze – filmie stanowiącym barwne kinowe déjà vu filmowych lat 80. – odnajdujemy tęsknotę za metafizyką, za Absolutem. Pojawia się on w wątku kobiety, która staje się boginią tylko po to, by oddać swe życie za zwykłych śmiertelników. Oczywiście, film Waikiki jest – jak większość hollywoodzkich bajek – gnostycznym traktatem o walce dobrego Boga ze złym Demiurgiem i pełno tam gendero-poprawnych wątków. Ale gdzieś przez to wszystko przedziera się owa tęsknota za czymś większym niż człowiek, obecna w kinie, zwłaszcza hollywoodzkim, jeszcze w latach 80. Tęsknota za ideałami, które nadają ludzkiemu życiu sens – polegający na dążeniu do odkrycia Tajemnicy, albo przynajmniej próbie zbliżenia się doń.
„Thor: miłość i grom” również przypomina filmy masowo oglądane na VHS-ach w latach 80., choćby campowego „Flasha Gordona” z niezapomnianą muzyką Queen albo włoskie „podróby” amerykańskich filmów SF. Dzisiaj powracają one (szkoda jednak, że w tak małej liczbie), zaludniając duże i mniejsze ekrany. Być może nawet wbrew założeniom twórców przypominają o tym, o czym mówiły właśnie gatunkowe produkcje filmowe złotej ery VHS – o świecie wartości. Jest więc nadzieja, że nie tak bezpowrotnie utraconym.
A wakacyjnym filmowym przebojem, który już zupełnie „jechał” na nostalgicznej nucie przede wszystkim lat 50., 60. i 70., był chyba największy frekwencyjny hit tego lata, czyli filmowa biografia Elvisa Presleya, wyreżyserowana przez australijskiego wizjonera kina muzycznego Baza Luhrmanna (twórcy widowiskowej wersji „Romeo i Julii” z Leonardo di Caprio). Wykorzystując wielki talent wykonawcy głównej roli – Austina Butlera, fenomenalnie wcielającego się w rolę Presleya – Luhrmann ożywił na ekranie postać muzycznego czarodzieja z Memphis, który był nie tylko Królem Rock’n’rolla, ale swoją pierwszą nagrodę Grammy otrzymał za… piosenkę gospel: „Jak wielkie są dzieła Twoje Panie”.